Złaź!
Złaź bo psem poszczuję!
Nie mam pojęcia jak on to zrobił. Wchodziliśmy od ogrodu cicho, jak zawsze, uważnie przyglądaliśmy się czy w jego oknie pali się światło. Stary był, a tu nagle stał pod drzewem, jakby cały czas czekał na nas. Jedna ręka trzymał Pawła za fraki, druga wymachiwał kijem. Patrzył w górę, prosto w moje oczy i wrzeszczał. Chciałem zejść, ale tak, żeby za żadne skarby nie znaleźć się na dole. Już lepiej w domu. Matka jak bije to nie bardzo boli, no chyba że akurat dziadek jest i nie śpi, tego nawet biciem nie można nazwać, po czymś takim człowiek śpi przez kilka dni na brzuchu, a babka ma zawsze tyle pracy ze zmienianiem okładów a tyłku. Zawsze uważałem, że chociaż w szachy jest nie do pobicia, w aplikacji kar cielesnych mój dziadek posuwał się nieco za daleko.
Złaź!
Na cholerę były mi te papierówki? Nawet nie są jeszcze dojrzale. Zwykłe psiary, a teraz będę miał za swoje. Ten stary to niezły kanciarz, wykiwał nas jak nic. Niby w domu światło pali, a tak naprawdę poluje na nas we własnym ogrodzie. Paweł jakoś mu się wyrwał, a ja utknąłem na drzewie. I teraz co – ani w górę, ani w dół. Chociaż to nie więcej niż kilkanaście kroków, w tej chwili dystans od drzewa do dziury w płocie wydaje się boleśnie maratoński. Że oberwę to pewne, stary Pachelski wie jak liczyć kości. Nawet jak uda mi się uciec to on wcześniej czy później zakabluje albo dziadkowi albo matce. Niebo gwiaździste nade mną, pode mną prawo właściciela drzewa. Utknąłem pośrodku, to chociaż jabłek się najem.