Dom tępych noży 7

Dom tępych noży
Dla Marioli, bez której nic nie byłoby możliwe
Rozdział 7

Śpi? Jarek właściwie ani pytał, ani nie oczekiwał odpowiedzi. Jasne było, że śpi. Tak jak wczoraj, i tydzień wcześniej, i jeszcze wcześniej. Śpi tak mocno, że wypłynęły z niego wszystkie problemy, jakichkolwiek by nie miał, w pracy, w domu, w szkole u dzieci, w bloku z sąsiadami. Winda jest na górze, pan ma teraz relaks.

Pchaj mocniej! Twarz Jarek, zazwyczaj biała jak u piekarza, nabrzmiała czerwienią. Facet był gruby, a i leżał jakoś tak krzywo, a ta jego ciemnoszara marynarka zawinęła się i kieszenie przywalił głaz nieboskiego cielska. Gość jak jest pijany to robi się taki ciężki, co z tego ze jednocześnie wiotki, to wcale nie pomaga, nie jak się ma sześć lat. Na dodatek to czwarty dzisiaj, i byliśmy już trochę zmęczeni, no i trzeba się było śpieszyć. Po pierwsze skwer nie był taki wielki i w każdej chwili na trawnik mógł wtoczyć się kolejny wracający do domu po ciężkiej szyfcie na stołkach. To, że wracający ze stoków nie byli w stanie zobaczyć końca własnej wyciągniętej ręki nic nie znaczyło – w jakiś magiczny, sobie tylko znany sposób potrafili przedrzeć się przez mgłę jaka wytwarzała zamieszkała w nich wódka zmieszana z piwem – i jeśli tylko zobaczyli jakiegokolwiek dzieciaka na swojej drodze, kopali jak zawodowi piłkarze. Polska kadra piłki nożnej na wygnaniu. Precyzyjna, celna, dokładna. Tyle tylko, że nie udawało im się pokonać boiska naszego skweru za jednym podejściem. Jak każde imperium nagle odcięte od napędzających je surowców, zwalali się, na trawę, na żwir, na piach, w krzaki – jak komu było pisane w talmudzie polskich robotników, którzy nie umieli już nikomu wierzyć. Wypływały z nich wszystkie problemy, a uldze tej niejednokrotnie towarzyszyła inna ulga, ciepła jak wspomnienia świat bożego narodzenia, znacząca ciemną plamą spodnie, wsiąkająca powoli w trawę, śmierdząca dawka źle przerobionego amoniaku.

Jarek mieszkał na tym samym podwórku i miał te same zainteresowania – pobawić się na trzepaku kiedy akurat był wolny, skroić pijaków w parku żeby było na lody no i nie dać sobie obić ryja, kiedy na podwórku pojawiali się starsi.

Jarek mieszkał na podwórku. Jego stary był jednym z tych niewielu szczęśliwców, którym jakoś udawało się przedrzeć przez linie dziur w ścieżkach na skwerze, które raz w tygodniu sprawdzaliśmy i poprawialiśmy, a które tak dobrze służyły powalaniu chlorów i zapewnianiu nam stałego dostępu do waniliowych lodów z budki na rogu.

Stary Jarka robił na kolei. Nie do końca było dla nas jasne co dokładnie tam robił, ale jego świętej pamięci matka mówiła, że to właśnie na kolei się wkoleił. Że to koledzy z pracy, że towarzystwo. Że przed ślubem był inny. Wycierała wykrzywione reumatyzmem palce w kolorowy niegdyś fartuch, stawiała przed nami talerze z dymiąca zupa i mówiła, że jeszcze zobaczy, że kiedy jej zabraknie, że się opamięta. Niestety sama nie dala razy tego zobaczyć, bo zabrakło jej wcześniej niż się tego spodziewała. Pogrzeb był piękny, zakrapiany, jak należało. Cała kamienica przyszła i wyszła dopiero gdy Jarka stary nie miał już nic co mógł sprzedać w zamian za wódkę.

error: Content is protected !!