Za ogrodem Pachelskiego był kolejny ogród, potem kolejny a potem jeszcze kilka. Był agrest, porzeczki, jakaś kalarepa. Nudy. Za to za potem, za nieprzemyślanymi paskami wąskich, długich ogrodów, otwierał się świat. Aż po sam las się otwierał. Prosto, długo, daleko. To był nasz świat, świat trzynastolatków, pełen chaszczy i piachu, ale bez piaskowego dziadka. Dorośli nigdy tu nie zaglądali, przynajmniej nie od ostatniej wojny, bo i po co – ani tu roboty nie ma, ani napić się nie można. Wystarczały im półpuste piaskownice na podwórku, zaufany trepak na podparcie, prosta, jasna rutyna chleba powszedniego.
Krzaki z całą pewnością należą do najwartościowszych wynalazków – można się w nich schować, można udawać ze są jakaś forma tipi a my to zupełnie nowe, nieodkryte jeszcze, bezpieczne plemię Indian, zagubione gdzieś na bezkresnej prerii między stanami a kanada. Albo mogą być murem czy barykadą w kolejnych przegranym powstaniu, którego przywódcy siedzą właśnie w jakichś krzakach. Można się wokół nich ganiać, można w nie wskakiwać żeby udowodnić męskość i odporność na ból i zostać przyjętym do plemienia, można na nie sikać. Kiedy ma się trzynaście lat krzaki są nie do zarąbania.
Kiedyś trzeba jednak wyjść z krzaków, choćby po to, żeby jak przystało na prawdziwych Indian, zapolować. Druga częścią świata za ogrodami była nasza pustynia. Jasnożółty piach ciągnął się w palącym słońcu aż po horyzont. Tak mówiliśmy, a więc tak było. Świat za ogrodami był miejscem, gdzie uczyliśmy się piorunującej mieszanki wolności i wiary. Dorośli tam nie chodzili, bo i niby po co. Żyli po swojemu z drugiej strony ogrodów, gdy my, dzień po dniu coraz bardziej świadomie rozumieliśmy, że jesteśmy wolni. Na tej pustyni wyrastało, niezauważone przez nikogo, pierwsze wolne pokolenie tego kraju. Pokolenie, które nie mówiło „nie” tym, którzy chcieli nim kierować. Pokolenie, które nie wychodziło na ulice, nie rzucało kamieniami, nie odbijało skatowanych przyjaciół przewożonych z jednego więzienia do drugiego. Na suchym piachu za miastem wyrastało pokolenie, które po prostu odwracało się od wszystkiego co zastali i szło przed siebie, nie słysząc głosu nikogo, kto do niego nie należał. Nie minęło dziesięć lat i ciężka, zahartowana w wielu bojach machina presji, zakazów, nakazów, przyzwoleń i czego tam jeszcze, tak skrupulatnie tworzona i działająca bez zarzutu przed poprzednie dwieście lat, w starciu z naszą wiarą, że wystarczy ją potraktować tak samo jak dwa razy dziennie traktowaliśmy niektóre krzaki, okazała się bezsilna jak małe dziecko.