Dom tępych noży 3

Dom tępych noży
Dla Marioli, bez której nic nie byłoby możliwe
Rozdział 3

Co za bzdura. No sam zobacz, przecież tak się nie da.

Stach, kiedy nie mówił o poezji, wyrażał się zwięźle. Matma nie była jego najmocniejszą stroną, prawdę powiedziawszy nie była żadną jego stroną. Stanęliśmy w obliczu prostego, czystego jak sklepowa wódka faktu – egzamin poprawkowy był już za dwa dni. Ale ta klarowność nie wnosiła nic nowego ani niczego nie zmieniała – zadanie, nad którym bezradnie siedzieliśmy obwarowało się przed nami niczym twierdza i odporne było na wszelkie ataki. Gdyby to było zadanie z literatury, nie było by z nim żadnego problemu – z naszych piór, ołówków, długopisów i czego byśmy tam jeszcze nie złapali w palce słowa ściekały jak krew z zarzniętej na ofiarę kozy. Tak się jednak składa, że egzaminów poprawkowych nie pisze się z przedmiotów, w których jest się dobrym.

Przez cale popołudnie towarzyszyło nam niesmaczne przeczucie, że matma to nie koza, a ofiarami na ołtarzu rytualnego egzaminu tym razem będziemy my.

Co tam zresztą egzamin. Tu wcale nie chodziło o to, że wyleją nas ze szkoły. Nie pierwsza szkoła z której nas wylali. Tym jednak razem stawka sięgnęła naprawdę wielkiej gry – usuniecie ze szkoły równało się otrzymaniu biletu.

Biura podroży pełne są kolorowych folderów zapraszających do najpiękniejszych miejsc na świecie. Zdjęcia ze szlaków turystycznych robione w pełni lata, pokoje, restauracje i baseny w hotelach kadrowane szerokokątnym obiektywem same sprawiają, że sięgamy po cienką, plastikową kartę, tę na wskroś nowoczesną, szeroką bramę do naszych mizernych oszczędności. No i te dziewczyny za biurkiem – uśmiechnięte, zadbane, młode, z dekoltem odsłoniętym na tyle by nie daj Boże coś dało się zobaczyć, ale by można było wyobrazić sobie wszystko. Człowiek nic tylko by podróżował, a jak wiadomo, podróże kształcą.

Bilet, który w prawie już pewnym przypadku oblania egzaminu by nam zaofiarowano również miał swoje mocne strony – był bezpłatny, co dzisiaj, nawet w najlepszych biurach podroży, raczej się nie zdarza; był w obie strony, co wywoływało cichą nadzieję powrotu. Podróż, w którą chciano nas wysłać miała – jak nam mówiono – wielkie walory edukacyjne, i było więcej niż pewne, że powrócilibyśmy z niej odmienieni. Co prawda biletu nie wręczały długonogie ślicznotki lecz wyprostowani jak kij od nowej szczotki panowie o kamiennych twarzach, z włosami wskazującymi na początki siwizny, o oczach na tyle żywych, by zobaczyć w nich wszystkie oznaki kryzysu wieku średniego i na tyle martwych, by nie dostrzec w nich ani odrobiny żalu.

Bilet co prawda był darmowy, a na dokładkę przyznawano go bez zbędnych wymagań, ale jednak trzeba się było naczekać. Czekało się, jak to zwykle się czeka, na korytarzu. Korytarz, do polowy wysokości, miał ściany grubo pociągnięte  olejną w kolorze sraczkozielonym. Potem był szeroki biały pas, a ponad nim, aż do samego sufitu, coś co mogło sobie rościć pretensje do jasnego beżu.

Pod ścianami, dla naszego komfortu, postawiono krzesła. W życiu nie widziałem tylu krzeseł. Jakby jakieś targi krzeseł były albo konkurs na krzesło miesiąca. Z jednej strony korytarza było okno, przy nim stały dwie popielniczki, już pełne, żeby przypadniemy nikt nie wahał się zapalić gdyby mu przyszła ochota. Po drugiej stronie, daleko na końcu korytarza, były drzwi. Brązowe. Korytarz był bardzo długi. Gdy się stało pod oknem, drzwi na drugim końcu wydawały się małe, maleńkie. Tycie. Jak drzwi w Alicji w Krainie Czarów. Tylko niech wam do głowy nie przyjdzie wyobrażanie sobie stolika i magicznego ciasteczka. To był bardzo trzeźwy i porządny, prosty korytarz. Były krzesła i było wielogodzinne czekanie, a z każdym zwolnionym krzesłem, na którym się siadało drzwi stawały się coraz większe. Początkowo trudno to było zauważyć, ale już w połowie korytarza ich nieatrakcyjny brązowy kolor zaczynał wysyłać mocne i jasne sygnały – bilet, jaki za nimi ofiarowano nie był biletem do Hurgady czy Cancun, ani nawet nad Adriatyk. Za ciężkimi, brązowymi drzwiami o skrzypiących zawiasach kryły się nazwy mało znanych ośrodków niewypoczynkowych, gdzie noszono takie same stroje, nie noszono włosów i jadano w wielkich, niedogrzanych salach, a fala nie miała nic wspólnego z serfowaniem u wybrzeży Australii.

Wiedziałem o tym wszystkim, wiedziałem bardzo dokładnie. Mniej więcej raz na miesiąc nasz podstarzały listonosz wrzucał do naszej skrzynki długich jak noc na warcie listy od Adasia.

Tak więc pociliśmy się ze Stachem nad nierozwiązywalnym węzłem równań matematycznych, a nad nami wisiała groźba służby ukochanej ojczyźnie, którą w tym samych czasie wstrząsały konwulsje mniej lub bardziej zapowiedzianych strajków. Jeszcze nic nie było jasne, jeszcze nie wiadomo było, która ze stron rozwiąże nabrzmiałe latami ucisku węzły na swoja korzyść, jeszcze nie postawiono ostatecznej odpowiedzi na najważniejsze pytanie, pytanie, którego nikt jeszcze nie odważył się zadać, a na które oficjalnie czekały nieoficjalne tłumy strajkujących.

W dupie to mam, idę do chaty – rzucił Stach i podniósł się z krzesła. Najwyżej mnie zakują w kamasze i odbębnię te dwa lata.

error: Content is protected !!