Rozdział 2
Podaj! No podaj!
Janek walił prosto na bramkę i kątem oka widząc mnie meczącego się z piłką darł się na cale gardło. Nic to jednak nie dało, bo chociaż w sumie kopnąłem piłkę w jego kierunku, to za słabo. Adam przechwycił ja bez problemu i po chwili wynik meczu był korzystny dla tej trojki, dla której, zdaniem Janka, być nie powinien.
Do dupy z taka grą! Jak nie umiesz kopać to siedź na trawie i pilnuj piwa! – Janek był oczywiście wściekły, ale jak zawsze usłyszał ode mnie to samo: że nie trzeba było mnie wybierać. Chłopaki oczywiście podśmiewali się ze mnie, ale już od dawna bez szczególnej złośliwości. Długi letni dzień wolno dopalał się gdzieś za miastem. Czerwień zmierzchu dogasała w chmurach i powoli, tak samo jak wczoraj i przedwczoraj, tak samo jak od pierwszego dnia wakacji, robiło się zbyt ciemno by kopać piłkę.
Kubek był blaszany, z uchem, ciemnobrązowy z zewnątrz, w środku emaliowany na biało. Czegokolwiek by się z niego nie piło, dodawał temu wątły, metaliczny posmak połączony z nutka staroci, jakby pochodził ze świata, który zginał na długo przed naszym urodzeniem. Piwo nie było już nawet chłodne, te kilka papierosów jakie udało się podebrać starym dzieliliśmy między sobą sprawiedliwie, na tyle sprawiedliwie na ile pozwalała hierarchia. Rozmawialiśmy, a może spieraliśmy się o coś jeszcze przez godzinne, może dwie. Ani jedno słowo, ani jedno spojrzenie, ani jeden gest – nic nie przetrwało z tej gadaniny, podobnie jak z naszych innych rozmów tamtego lata, gdy każdy z nas kończył piętnaście lat. A jednak to właśnie wtedy, na tym zaimprowizowanym boisku bez bramki, w tamte cieple wieczory, zasiane zostały ziarna wszystkich naszych przyszłości.
Miliony lat wcześniej ogromna, dryfująca wyspa wryła się w kontynent i wypiętrzyła największe góry świata. Choć sam tego nie wiedziałem – i raczej nigdy nie zobaczę – nie widzę powodu, żeby nie wierzyć tym, którzy mówią, że na szczytach Himalajów można znaleźć takie same muszle, jak te które leżą na dnie oceanu.
Wyglądając bladych jeszcze gwiazd, leżeliśmy na trawie, w cieniu i poszumie drzew które wyrosły obok naszego boiska na zapomnianym cmentarzu, na tyle zapomnianym, że nikt nigdy nie dbał o przeniesienie kilkudziesięciu grobów do nowych, szerokich przestrzeni za miastem, otoczonych wysokim płotem w kolorze odpowiadającym potrzebom nowych, zaplanowanych dla nas czasów, nadzieja otwierającej się przed wszystkimi nowej, tym razem lepszej, przyszłości.