Święte imperium 6

Święte imperium

Rozdział VI

Wybrał Marsylię, bo była większym miastem niż pozostałe i posiadała lepsze połączenia ze światem, na wypadek, gdyby chciał gdzieś polecieć. Poza tym tutaj „nowy facet w mieście” szybko stawał się kolejnym „facetem w mieście”. Jego mieszkanie znajdowało się na ulicy Méry, tuż przy Sadi-Carnot. Początkowo zastanawiał się nad czymś na Rue de la République, ale w końcu decydował się na to, zaraz za rogiem, by uniknąć hałasu głównej ulicy nie oddalając się jednocześnie zbytnio od jej udogodnień. Agenci nieruchomości prawdopodobnie ujęliby to nieco inaczej, ale Marsyllia nie cieszy się zbyt długą listą parków, nie jest też najbezpieczniejszym miejscem na świecie, a niektóre dzielnice zaliczają się do tych mało atrakcyjnych miejsc, których nie odwiedza się nawet przed zapadnięciem zmroku. A jednak to właśnie tutaj zdecydował się mieszkać i pracować, co najmniej na kilka kolejnych lat.

Kupowanie jachtu nie wydawało się teraz zbyt rozsądne. Nadchodziła zima, a poza tym chciał znacznie lepiej poznać miasto, zaprzyjaźnić się z kimś, a może nawet znaleźć jakieś zajęcie, które pozwalałoby mu na pracę z domu. Być może pisanie nie byłoby najgorszym pomysłem – czytanie dobrze napisanej książki zawsze sprawiało mu przyjemność – mógłby na przykład zająć się pisaniem lekkich esejów historycznych, przekształcając swoją fascynację przeszłością w pracę. Oczywiście, nie jego przeszłością. Ta, jak już wcześniej zaznaczyliśmy, była czymś, czym pod żadnym pozorem nie wolno było mu się dzielić. Coś tam już nawet kiedyś napisał, tak żeby zobaczyć czy mu się uda, czy będzie mu się podobało. Kilku stronom nawet udało się przetrwać jego bezlitosne krytyczny odstrzał. Nie zaszkodzi przynajmniej spróbować, pomyślał. Kto wie, może kiedyś nawet pokusi się o napisanie książki. Kto wie.

Apartament znajdował się na trzecim piętrze czteropiętrowego, typowego budynku zbudowanego w stylu Haussmanna. Wysoki parter zajmował drogi sklep odzieżowy dla klientek noszących wysokie obcasy; kilka manekinów na wystawie ubranych było w najnowsze kreacje jakie uznani projektanci proponowali na nadchodzącą jesień; drugie piętro zajmowały jakieś biura, a balkon biegł nieprzerwanie wzdłuż całej fasady. Trzecie i czwarte piętro to były same apartamenty, a każdy z pokojów miał osobny, mały balkon wychodzący na ulicę z pomalowanymi na czarno żelaznymi balustradami.

Jego mieszkanie miało trzy wysokie pokoje: salon, sypialnia i biuro. Kuchnia była równie przestronna co salon, trochę nawet zbyt obszerna jak na jego potrzeby. Czuł się w niej lekko zagubiony. Meble były rozmieszczone wzdłuż trzech ścian z nowoczesną wyspą z drewnianym blatem stojącą pośrodku kuchni, która mogła również pełnić rolę stołu. Wszystko było trochę zbyt sterylne. Nie bardzo wiedział jak sprawić, by była bardziej przytulna, poza chyba tym, że kiedy tam był, wypełniał ją muzyką, zagracił kilkoma deskami do krojenia i przyprawami w doniczkach; miał nadzieję, że z czasem uda mu się to zmienić.

Zanim nadszedł styczeń był już pewien swojego wyboru – zdecydował się na zakup posiadłości – winnicy z zabudowaniami – w Estagel, małym mieście we Wschodnich Pirenejach, około trzydziestu minut jazdy od Perpignan. Miasteczko, spokojne i pełne zapachów własnej przeszłości, wydawało się być idealnym dla niego miejscem. Nie mógł oczywiście oczekiwać, że będzie tutaj „jeszcze jednym facetem w mieście” – wszyscy mu się przyglądali i było oczywiste, że o nim rozmawiają – ale jednocześnie wiedzieli (zawsze możesz polegać na miejscowych handlarzach nieruchomościami) że był z Marsylii, i wkrótce ich ciekawość odpłynęła jak fala, znajdując sobie inne źródła pożywienia.

Dom był przytulny, jednopiętrowy, ze skromną fontanną pośrodku dość sporego podjazdu. Dzięki czterem oknom w dachu pokoje były jasne i przestrzenne. Kuchnia i łazienka były znacznie mniejsze niż salon. Był zrobiony z kamienia, z ciężkimi, drewnianymi belkami wystającymi z sufitu. Mówiono, że ma co najmniej trzysta lat, jeśli nie więcej. Obok domu znajdował się zaskakująco duży basen, otoczony kaflami z piaskowca, za którymi rosły kwiaty.

Winnica była zaraz za domem i wznosiła się od szosy to Tautavel aż do rzeki. W oddali błyszczały białe szczyty Pirenejów, tworząc urzekające tło dla którego handlarze nieruchomości z pewnością znaleźliby w swoim żargonie odpowiednio puste określenia. Na środku pola stał mały budynek z czerwonym dachem.

Ujęła go cisza i niezmącona naturalność tego miejsca, bez wątpienia coś co kiedyś musiano wywalczyć, dwieście, trzysta lat temu, gdy żyjący tu ludzie nie byli wyposażeni w dzisiejsze techniczne udogodnienia. Wyczuwało się ich głęboką więź z tą ziemią i jej prawami, coś czego ani w Marsylii and w innych miastach nie czuło się już od tak dawna, że nie pozostało po tym ani śladu. Miał do tego wiele szacunku i chociaż wiedział – pomimo, że należała teraz do niego – że ani ta ziemia nigdy nie będzie do końca „jego” ani on nigdy nie stanie się prawdziwym elementem tego krajobrazu. Chciał jednak mieć z tym przywiązaniem jakiś kontakt.

Patrick La Rivière był miejscowym mistrzem hodowli winogron. Przez trzydzieści lat mieszkał w Saint-Vallerin w Côte Chalonnaise w Burgundii, gdzie przez ostatnie dziesięć nadzorował dużą winnicę. Po śmierci żony zdecydował się na powrót do rodzinnego Tautavel i właśnie szukał pracy. Ich spotkanie było jedynie kwestią czasu i nie trzeba go było zbyt wiele by panowie porozumieli się w sposób zapewniający spełnienie życzeń i aspiracji ich obu. La Rivière już dawno zostawił za sobą młodość, ale każda jego wypowiedź przesiąknięta była na wskroś wiedzą i doświadczeniem na temat hodowli winogron. Omówili szczegóły i spisali kontrakt, łącznie z wynagrodzeniem, wydatkami, kwestiami dotyczącymi raportów i innymi, pomniejszymi sprawami. Już po tygodniu wszystko, czego potrzeba było by podczas nieobecności właściciela dopilnować zarówno winnicy jak i domu (miał się tu ponownie pojawić najwcześniej w marcu) było doskonale zorganizowane.

Po tygodniu wrócił do Marsylii, gdzie przez całą zimę intensywnie uczył się wszystkiego czego tylko mógł o winnicach, a także o produkcji i sprzedaży wina, pomagając sobie spożywaniem najróżniejszych jego rodzajów przy posiłkach. Czytał też bardzo dużo i, aby usprawnić swój warsztat, pisał przez dwie-trzy godziny dziennie. Krok po kroku odkrywał dla siebie nowe życie i coraz bardziej się w nim rozsmakowywał. Obawy, że istnienie poza Kręgiem może nie być dla niego, i że dostosowanie się do świata może trwać latami, dawno zniknęły.

Alexandre Fils i jego żona Natalie, właściciele piekarni, już zupełnie do niego przywykli, tak jak i kilkoro innych ludzi – właściciele pobliskich restauracji, chłopak dostarczający pizzę, sprzedawca gazet w kiosku za rogiem, tuż przy przystanku tramwajowym. Powoli jego życie wypełniało się ludźmi, którzy zaczęli go uznawać za jednego stąd, jak gdyby tak było od zawsze. Przyłączył się nawet do małego klubu filmowego na Rue Saint – ośmiu – dziesięciu pasjonatów spotykających się raz w tygodniu by obejrzeć film w maleńkim kinie na Place des Vosges by potem  dyskutować o nim w pobliskiej restauracji. Przypominało mu to trochę jego doświadczenia z internatu. Zbyt wcześnie jednak było oceniać czy ktokolwiek z członków tego klubu okaże się kiedyś czym więcej.

W połowie marca La Rivière przysłał dwutygodniowy raport prosząc o pozwolenie na zakup dość drogiego traktora z rozsiewaczem nawozu i nawilżaczem, ponieważ stary był już tak zniszczony, że jego naprawa po prostu by się nie opłacała. Do raportu La Rivière dołączył kilka ulotek wraz z długą lista producentów i ich dystrybutorów w regionie. Chociaż miał kilka sugestii, powstrzymał się od ich podania, nie chcąc być posądzony o jakąkolwiek stronniczość. Szanowny Panie Matin – pisał – proszę o decyzję nie później niż do końca miesiąca, musimy się przygotować na nadchodzący sezon.

La Rivière przesłał również inną, równie długą listę regionalnych hurtowni win z którymi nawiązał kontakt, a które zgodziły się sprzedawać ich wina po spodziewanych cenach. Do tego dołączona była jeszcze dłuższa lista lokalnych sklepów które wyraziły zainteresowanie współpracą. Było oczywiste, że ten człowiek wykonuje swoją pracę jak należy, i że dzięki niemu niejedne drzwi otworzyły się przed nimi o wiele łatwiej niż gdyby on sam do nich zapukał.

Planował pojechać tam za dwa tygodnie, ale skoro sprawa zdawała się nie cierpieć zwłoki, a przy okazji nie było nic co powstrzymałoby go przed wyjazdem, już następnego dnia zadzwonił do La Rivière i powiedział, by przygotowano dom. Pojechał tam dzień później, w środę, zatrzymując się jedynie koło Narbonne by zjeść późne śniadanie.

Na miejsce dotarł tuż przed południem i pojechał prosto do domu, gdzie La Rivière czekał na niego z wnuczkiem, młodym, dwudziestodwuletnim chłopakiem, który pomagał mu w pracy przy domu i winnicy. Chłopak nazywał się Jérôme Rivière. Był wysoki i umięśniony, z dłuższymi, ciemnymi włosami, które od jakiegoś już czasu tęskniły za szamponem i wodą. Poza zwyczajowym pozdrowieniem nie odzywał się prawie wcale i wydawał się jedynie wykonywać polecenia dziadka.

La Rivière zajął się wszystkim – dom był wysprzątany a obiad postawiony na stole na czas. Jedli powoli, rozmawiając po części o pracy a po części o Marsylii, którą staruszek odwiedził kilkakrotnie wiele lat temu. Później, gdy chłopak już poszedł, otworzyli butelkę wina i przeszli to salonu.

Zostanę tu tydzień, może kilka dni dłużej – powiedział.
– To dobrze. Czy będzie miał pan czas przyjrzeć się polu?
– Oczywiście! Jestem bardzo ciekaw togo, co zrobiłeś.
– Niewiele jeszcze widać, poza tym, że trochę posprzątaliśmy i trochę poprzycinaliśmy drzewa. Zastanowił się pan nad zakupem dodatkowego pola pod wino lodowe?
– Tak. Nie najgorszy pomysł. Wrócimy do tego po zbiorach. Chciałbym, żeby winnica była samowystarczalna.
– Oczywiście.
– Jak tam z chorobami?
– Na razie żadnych, ale będziemy musieli uważać zanim na dobre pojawią się młode pąki.
– To już niedługo, prawda?
– Właśnie zaczynają się pokazywać.
– Potrzebujesz czegoś?
– Dam znać jeśli będę. Jak na razie wszystko w porządku.
– Mówiłeś, że zbiory powinniśmy mieć pod koniec czerwca, tak? Chciałbym wtedy być tutaj. Zostanę na cały czas od dojrzewania aż po zbiorach. Mogę nie mieć do tego okazji co roku, ale chcę zobaczyć moje pierwsze zbiory. Nie przejmuj się mną, nie będę się wtrącał, chcę jedynie być świadkiem mojego pierwszego zbioru.
– Bardzo miło mi to słyszeć. To bardzo dobrze. Czy będzie pan potrzebował czegoś, czego jeszcze pan to nie ma?
– Nie wydaje mi się. Przywiozę ze sobą trochę rzeczy, książki i takie tam, ale to chyba wszystko jak sądzę.
– Niech mi pan da znać, gdyby czegoś pan jednak potrzebował. Przy okazji, czy mam zatrzymać sprzątaczkę i kucharkę?
– O tak, bardzo proszę. Doskonały obiad, a i dom jest zadbany. Dziękuję.
– Nie ma za co proszę pana. Będę jutro o dziesiątej. Życzę panu dobrej nocy.

Na południu Francji marcowe wieczory są jeszcze dość chłodne. Relaks przy kominku dobrze mu zrobił. Świat dookoła był bezszelestny, jedyne dźwięki jakie go dochodziły to pękanie rozżarzonych kłód palących się na czerwono i bursztynowo.

Podróże pochłonęły czwartek i piątek – w pierwszy dzień do Perpignan a drugi do Narbonne – by patrzeć na traktory, jeździć traktorami, przyglądać się maszynom zbierającym, jeździć maszynami zbierającymi, przyglądać się maszynom nawadniającym, jeździć maszynami nawadniającymi i tak dalej, aż w końcu gotów był położyć swój podpis na kropkowanej linii w kontraktach leasingowych i ubezpieczenia. W końcu nie zadecydowali się na kupno zbieracza – nie tylko dlatego, że pole było zbyt małe, ale także dlatego, że zbieranie ręczne daje znacznie lepsze rezultaty. Wszystkie maszyny miały być dostarczone do winnicy na koniec tygodnia.

Mam nadzieję, że będzie nas stać na to wszystko, powiedział do La Rivière’a.
Będzie. 

Całą sobotę spędził w domu, częściowo starając się poczuć, że jest u siebie, a częściowo poświęcając ten dzień na pisanie, które szło mu teraz znacznie lepiej niż w Marsylii. Wieczorem wziął krzesło i koc i siedząc na zewnątrz z zakupioną w Narbonne whiskey przyglądał się cienkiemu sierpowi księżyca i gwiazdom. W miarę jak noc dookoła niego pogłębiała się było ich coraz więcej i z każdą minutą stawały się coraz jaśniejsze. Do północy całe niebo było nimi pokryte, jak błyszczącymi piegami. Było bezwietrznie a powietrze stało się chłodne, choć nie przejmujące. To była dobra noc.

Piątego dnia, w niedzielę, zdecydował że przejdzie się trochę po mieście. Wikipedia wypowiadała się na jego temat wzruszająco oszczędnie: Estagel to miasteczko we Wschodnich Pirenejach na południu Francji. Oficjalna strona miasta dała mu informacje kto tu jest kim. Zdjęcia na Google też jakoś przesadnie nie kwapiły się ujawnić co ciekawego jest tu do zobaczenia. Dowiedział się jedynie, że jest tu basen kryty, że co jakiś czas pola stają w ogniu, że cmentarz jest utrzymywany w czystości, i że jest tu rzeka i stacja kolejowa. Zdecydował się najpierw pójść nad rzekę.

Brzeg rzeki był nieuregulowany; odkrył, że najlepszym punktem by się jej przyjrzeć będzie most. Stojąc na jego środku po prawej stronie miał miasto a po lewej szerokie wzgórze pokryte krzakami. Przeszedł na drugą stronę, ale nie znalazłszy tam niczego ciekawego, zawrócił w stronę miasta.

Miasto zaczynało się stacją benzynową, małą baro-kawiarnią i niewielkim sklepem. Dalej stare, kamienne, jednopiętrowe budynki przeplatały się z nowymi. Chodnik po obu stronach był tak wąski, że aby kogoś minąć trzeba było zejść na ulicę.

Wracając, trzymał się Avenue du Dr Torreilles, głównej ulicy. Kimkolwiek Dr Torreilles był, musiał być kimś, skoro zdecydowano nazwać jego imieniem główną ulicę. W końcu aż tak wielu ich tam nie mieli.

Na ulicach nie było żywej duszy, jak gdyby nikt tam nie mieszkał. Jedyną oznaką życia były zaparkowane przed domami samochody i flaga na brązowym budynku merostwa. W końcu zobaczył jakąś kobietę idącą w przeciwnym kierunku. Była średniego wzrostu, ubrana w czarne spodnie i jensową kurtkę. Spojrzała na niego podejrzliwie. Powiedział dzień dobry i, mijając ją, uśmiechnął się.

Jakiś kilometr dalej znalazł się w miejscu, które sprawiało wrażenie bycia sercem miasteczka. Było małe; w mieście o normalnych rozmiarach nie byłoby niczym więcej niż jednym z wielu skrzyżowań. Znajdowała się kawiarnia, restauracja, apteka, sklepik z kebabem na wynos i bank. Obok stała wieża zegarowa; jej kolory wyblakły na wietrze, zwieńczona udającym piramidę zestawem metalowych prętów, na którego szczycie puszyła się pomalowana na złoto flaga.

Przed apteką stały dwie kobiety, rozmawiając i paląc. Jakiś samochód minął go i skręcił w boczną uliczkę. Mężczyzna z dzieckiem przeszedł przez skrzyżowanie i zniknął w drzwiach banku. Skoro widział już główną ulicę, postanowił pójść za samochodem.

Rue Philippe Morat była bardzo wąska, ledwo na szerokość pojedynczego samochodu. Być może było tak, że tutejsi mieszkańcy mieli wyznaczony grafik albo w jakiś inny sposób wiedzieli, kiedy ktoś już tą ulica jedzie. Chodnika nie było. By przepuścić jadący samochód przechodnie musieli chować się w bramach. Jako że ulica zdawała się zawracać, skręcił w Rue Adrien Couffi a po kolejnych, mniej więcej, stu metrach w Rue Dugommier. Ta była trochę mniej klaustrofobiczna, będąc z jednej strony otwartą na park czy może większy ogród, z drugiej zaś strony odciętą od świata biegnącym wzdłuż niej murem. Szedł prosto aż dotarł do kolejnego skrzyżowania i zrozumiał, że mur ten oddzielał żywych i umarłych. Przed nim rozpościerały się identyczne nowo wybudowane domy, wszystkie z czerwonymi dachami a po jego lewej stronie stał mały pomnik wniesiony ku pamięci tych, którzy zginęli w ostatniej wojnie. Skręcił i przez bramę obok monumentu wszedł na cmentarz.

Cmentarz był większy niż się tego spodziewał, z dość dużymi grobowcami i setkami zwyczajnych grobów. Był bardzo czysty. Mieszkańcy tego miasteczka muszą być dobrymi ludźmi, pomyślał, skoro tak bardzo dbają o to miejsce. Spacerując powoli wzdłuż alejek czytał nazwiska i daty, zatrzymując się przy co ciekawszych grobowcach. Poza nim nie było tam nikogo.

Gdy znalazł się z powrotem na ulicy pomyślał by dać tym nowym domom szansę, ale zanim poszedł w ich kierunku sprawdził to miejsce na mapie w smartfonie. Dobrze, że tak zrobił, bo ulica była ślepa. Zawrócił i znów szedł wzdłuż muru, aż doszedł do Avenue Pierre Brossolette. Tam skręcił w lewo i po chwili przeszedł nad czymś, co wyglądało na betonowe koryto rzeki. Było pięć, może sześć metrów głębokie i szerokie niczym ulica. Na znaku napisane było Torrent de la Grava. A więc to tędy puszczają wodę w sezonie deszczowym, chroniąc miasto przed powodzią.

Rue Robespierre (czy oni go tu lubią?) wydawała się być niczym więcej jak tylko wąskim przesmykiem pomiędzy budynkami, pełnym cienia i małomiasteczkowej tajemnicy. Była stroma, dopiero sam jej koniec był płaski. Skręcił w Rue Lamartine a kilka kroków później w Rue Rouget de Lisle, ulicę szerszą lecz wciąż bez chodnika, przy której po obu stronach stały bogate domy. Piaszczysta ścieżka doprowadziła go do starego, zamkniętego kościoła. Warto było się wspinać aż tutaj – miał stąd widok na całe miasteczko i daleko poza nie, aż do wzgórz i gór w oddali. Słonce już zbierało się ku zachodowi lecz błękit wciąż trzymał się mocno na niebie. Obszedł kaplicę dookoła – była zbudowana z dwóch części – jedna była prostą konstrukcją z czterech ścian i płaskiego dachu, z drzwiami normalnego rozmiaru i oknem w bocznej ścianie, tuż pod dachem. Fasadę zwieńczał jedyny dodatek, w którym mieścił się mały dzwon z umieszczonym nad nim metalowym krzyżem. Wyglądał na dodany znacznie później i zupełnie nie pasował do reszty budynku.

Drugą część stanowiła przybudówka, coś na kształt małego spacerniaka, dobudowana wzdłuż kościoła. Zrobiona z kamienia, ze spadzistym dachem pokrytym czerwonymi dachówkami, który dochodził prawie do okna, sprawiała wrażenie znacznie bardziej autentycznej niż sam kościół. Jego drugą stronę osłaniał kilkumetrowy mur. Przed kościołem rosło drzewo, a drugie obok przybudówki. W odległości około pięćdziesięciu metrów, przy ścieżce która go tu doprowadziła, stała niewielka kapliczka z szarego kamienia, niegdyś bez wątpienia zamieszkana przez jakąś figurkę.

Obszedł całe miejsce dwukrotnie, zrobił telefonem kilka zdjęć i usiadł na szarym głazie. Miasteczko leżało poniżej. Widział dokładnie całą drogę którą pokonał, od mostu aż tutaj. Otoczone winnicami i wzgórzami wyglądało bardzo malowniczo i spokojnie, prawie nierealnie.

Spędził tam dwadzieścia, może trzydzieści minut, a potem wrócił do miasteczka by napić się kawy. Siedząc sam przy stoliku przed kawiarnią i podgryzając rogalika, przeglądał w telefonie zrobione dziś zdjęcia. Żałował, że ze wzgórza przy kościele nie zrobił panoramy miasteczka. Następnym razem.

Podeszła do niego grupa nastolatków. Jedna z dziewcząt położyła przed nim ulotkę. Rozmawiali i śmiali się, wchodzili do każdych drzwi. Na ulotce było zaproszenie na koncert na wolnym powietrzu i mały pokaz fajerwerków, tego wieczoru. Dlaczego nie, pomyślał i na powrót zajął się swoim telefonem.

W drodze powrotnej do domu spotkał dziewczynę od ulotki. Wyszła z wąskiej uliczki i szła w tą samą stronę.

Czy to będzie dobre? – zapytał pokazując ulotkę.
Pewnie, odpowiedziała. Wszyscy tam będą.
OK, powiedział. Przyjdę.
Skąd pan jest?
– Z Marsylii.
– Aha, powiedziała. Akcent. – popatrzyła na niego z uśmiechem.

Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat. Była bardzo ładna, z długimi blond włosami i naturalnym wyglądem. Jej uśmiech był przyjemny i szczery. Szła szybko i wkrótce jej zgrabna sylwetka wyprzedziła go, skręciła w jakąś kolejną boczną uliczkę i zniknęła.

Zespół był marny a pokaz fajerwerków bardziej niż skromy, za to sprzedawane na dwóch straganach jedzenie dobre. Wydawało się, że całe miasteczko tam jest. Udało mu się porozmawiać z kilkoma osobami które przedstawił mu La Rivière. Jérôme Rivière również tam był, ubrany w ogrodniczki, pijący piwo z kolegami. Rozmawiał też z dziewczyną od ulotki. Podeszła do niego z jej koleżanką, którą przedstawił jako Claire. Sama miała na imię Brielle. Zapytały jak się mu podoba a on powiedział, że jest bardzo ładnie i że dobrze jest zobaczyć, że wszyscy się zeszli, że mieszka tu więcej niż tylko kilka osób. Claire powiedziała, to prawda, miasteczko może się wydawać wymarłe, ale wcale takie nie jest i gdy już się pozna ludzi dość sporo się tu dzieje. Zapaliły papierosy i wróciły do swojego towarzystwa, każda z własną butelką wina w ręce.

Pokręcił się jeszcze trochę, ale już przed północą był z powrotem u siebie. Rano, skoro wszystko już było dokładnie omówione z La Rivière, wracał do Marsylii. Jadąc bez pospiechu i zatrzymując się na śniadanie koło Narbonne, dotarł do domu krótkopo trzeciej. Miał kilka wiadomości do odpisania, ale poza tym wieczór był niczym nie zmącony. Oglądał w telewizji jakiś niezobowiązujący film akcji a przed zaśnięciem pozwolił się porwać kombinacji książki i małego drinka .

We wtorek był klub filmowy. Tym razem oglądali Sprawę Kramerów a potem dyskutowali o filmie przy kolacji. Rozmowy w klubie zawsze były dość żywe lecz ta okazała się znacznie bardziej dynamiczna. Widać było wyraźnie, że przedstawiona na filmie walka niejednemu członkowi klubu była tematem bardzo bliskim.

Nie wiem, jak do tego doszedłeś, ale twój wniosek dla mnie jest zupełnie pozbawiony sensu. Kompletnie. – powiedziała Isabel. Zupełnie pominąłeś, a mogę sobie wyobrazić tylko jeden powód, kwestię bycia matką. Ona, po pierwsze i najważniejsze, była matką. Joanna po prostu musiała chronić dziecko. Do cholery, przecież Ted to był zwykły moczymorda!
Być może, ale jak w takim razie wytłumaczysz fakt, że mamy więcej sympatii dla Teda niż do niej, co? Ona go zostawiła, nie on ją. Ich zostawiła! A ty mi tu mówisz, że była matką! Jaka matka zostawia własne dziecko? – Lothair zapytał właściwie wcale nie pytając i zabrał się za dźganie swojego steka.
Załamała się; nie widziałeś? Musiała się najpierw sama ze sobą uporać. – Isabel nie zwlekała z odpowiedzią.
Załamanie nerwowe, no jasne że tak. – Chandler rzucił w jej kierunku – Gdyby była facetem już byś go nazwala narcystycznym kutasem. Żadna matka nie zostawiłaby swojego dziecka. Ja tam jej nie ufam.
– A co ty wiesz o załamaniu nerwowym, co? Co ty możesz wiedzieć o wychowywaniu dziecka gdy ma się męża pijaka?
– A więc tu chodzi o sprawę osobistą, tak?
– Nie bądź śmieszny, na pewno nie dla mnie. Rozmawiamy o filmie. Nie próbuj tego obracać w sprawy osobiste. – Isabel sięgnęła po szklankę i wzięła głębszy łyk wina.
– Mówię, że jej nie ufam. Świrnięta. Pewnie jedna z tych lasek od równouprawnienia, pewnych siebie i aroganckich, co to zawsze zmywają się jak przyjdzie co do czego.
Ale z ciebie zarozumiały buc, Chandler. – Tilda z miejsca odpowiedziała, nie bez iskierki w uśmiechu.  Czy tak się tylko z nami zabawiasz obgadując ją?
– Myślę, że oboje byli złamani – Verrell, który do tej pory się nie odzywał, przerwał im.  Ja myślę, że ten film wcale nie jest o rozwodzie ani o opiece nad dzieckiem, ale o tym jak bardzo Amerykańskie społeczeństwo jest kontrolowane przez ich wybujale uczucia i sztuczną samoświadomość czy co tam jeszcze. Raj dla prawników, ta cała Ameryka. Nawet pierdnąć nie można, żeby kogoś nie urazić. Same mięczaki. Społeczeństwo pokonane własnymi regułami. Samo-oślepienie. O tym jest ten film.
– Mnie najbardziej interesowała Margaret – Moreen weszła mu w słowo, przeciągając palce przez swoje długie włosy.  To wcale nie jest rola drugoplanowa, to tak naprawdę główna rola. Jakby była odbiciem ich obojga – jak Ted jest rodzicem samotnie wychowującym dziecko, ale jest też taka jak Joanna – kobietą, która w końcu zdecydowała się wziąć swoje sprawy we własne ręce i uwolnić się od życia w cieniu własnego męża.
– Wziąć sprawy w swoje ręce mówisz? Niezbyt ortodoksyjne podejście, ale może masz rację – Ned przestał ciąć swoja dziczyznę – ale zapominasz o jednej podstawowej sprawie. Co się dzieje, gdy Ted chce wnieść apelację? Co się wtedy dzieje? Mówią mu, że to będzie zbyt kosztowne. Zbyt kosztowne! Walka o własne dziecko! To jest kluczowy moment, o nas wszystkich, spętanych przez pieniądz. Tylko mi nie mów, że tego nie widziałeś Cecil – powiedział odpowiadając na wyrażoną przez Cecila ruchem głowy niezgodę na jego argumenty. Aż taki ślepy to ty nie jesteś.
– Czy to możliwe, że ten sędzia przyznał jej opiekę? Nie mogę tego pojąć. Niewiarygodne. Ted walczył o tego dzieciaka jak lew, całym sobą. Za Teda. – Ned podniósł kieliszek i rozejrzał się po twarzach wszystkich. Zadźwięczały szklanki i na chwilę zapadła cisza.
Co sądzicie o ostatniej scenie? Ostatnim słowie? – Juliette zadała to pytanie wszystkim.
Świetnie? – Chandler zapytał, by się upewnić.
Dokładnie. Co to miało znaczyć?
Jest szczęśliwy. Jest w szoku, ale szczęśliwy. Dostał to, o co walczył. – powiedział Verrell.
Szczęśliwy? Myślisz, że był szczęśliwy? – Chandler opowiedział szorstko – Jakby obok niego wybuch granat, taki był szczęśliwy. Nie widziałeś jego oczu? Cały jego świat, który tak powoli i za taką cenę składał, znów się rozpadł. Wszystko dlatego, że ta pinda nie mogła się zdecydować czego tak naprawdę chce i zrobić to co robi każda normalna matka. On jej w tej chwili nienawidził. Ja bym też jej nienawidził, szczerze mówię. Jego sałatka nie chciała słuchać widelca. Ona przeciągnęła tego dzieciaka przez to gówno, a potem zdecydowała, że go zostawi. Znowu. Porąbana.
– Dokładnie. Nigdy nie żeń się ze świrem, taki jest morał.

Wszyscy zgodzili się, że Dustin Hoffman i Meryl Streep zagrali wyśmienicie, bardzo przekonywująco. Rozmowa toczyła się dalej, aż w końcu dotarli do Rain Man, Tootsie, Północnym Kowboju a nawet Małym Wielkim Człowieku, porównując inne role Hoffmana. Świetni aktorzy, oboje. Szkoda, że nie grali razem częściej. Isabel zaproponowała, że powinni zobaczyć więcej filmów ze Streep. Inni się zgodzili. Kolacja skończyła się później niż zwykle. To był dobry wieczór, trzeba tak robić częściej, powiedział Chandler gdy byli już na ulicy, po czym przesłał im szeroki uśmiech i jego ogromne ciało pokuśtykało w przeciwną stronę.

Przy kolacji Juliette siedziała obok niego. Miała silne poglądy i broniła swoich argumentów z posmakiem doświadczenia, tak przynajmniej uważał. Zwłaszcza wtedy gdy starała się ich przekonać, że wszyscy mają rację, choć ich poglądy wydają się być przeciwstawne. To waśnie dzięki temu ten film jest tak bardzo ludzki i niezapomniany – powiedziała – to właśnie dlatego wszyscy mamy tak mocny stosunek to tych bohaterów. To nie jakieś postaci z kartonu; to żywi ludzie, z krwi i kości. Każdy mógłby nimi być albo przynajmniej zna kogoś to może. Szli rozmawiając, zabierając tę niekończącą się dyskusję wzdłuż La Canebière, która wciąż tętniła życiem. Na końcu ulicy wzięli taksówkę do pubu przy Starym Porcie. Pocałował ją i taksówka zmieniła trasę.

Kochali się szybko, jakby chcieli ugasić głód, a potem znów nad ranem, tym razem powoli, delikatnie, jak gdyby był to uważny, poranny rekonesans, aby trochę się siebie wzajemnie nauczyć, miłością pełną długich pocałunków, zakończoną jej podwójnym orgazmem podczas gdy jego ciało zareagowało nieznanym mu dotąd odprężeniem. To nie był jego pierwszy raz, nawet nie drugi, tym razem jednak pragnął by to uczucie z nim zostało. Leżąc na plecach przyglądał się jej sylwetce podkreślonej w porannym świetle.

Była wysoka, z długimi, prostymi blond włosami. Trzydzieści lat, pomyślał. Stała naga przy oknie, odwrócona tyłem, paląc. Jej rzeczy były wciąż porozrzucane na podłodze, zmieszanie z jego, jak gdyby po jakiejś walce. Jego koszula splątana z jej, jego spodnie zmieszane z jej spódnicą i stanikiem, jak martwe ciała po bitwie, zostawiające wszystko co dało się zdobyć tym, którzy przeżyli. But, jej, leżał na środku pokoju a nieotwarta butelka wina i dwie czyste szklanki strzegły stołu.

Muszę iść, powiedziała miękko i zaczęła zbierać swoje rzeczy z podłogi.
Co powiesz na śniadanie?, zapytał.
Dobry pomysł, ale teraz muszę już iść.
– Następnym razem? – Popatrzył na nią, wciąż nagą, z włosami odpoczywającymi na jej okrągłych, niezmęczonych piersiach, stojącą przed nim z butem w jednej a bluzką i sukienką w drugiej ręce.
Skąd pomysł, że będzie następny raz? Jej uśmiech mógł w tej chwili oznaczać wszystko, od kuszącego potwierdzenia do jednoznacznego zaprzeczenia.
Nie podobało ci się?
– Podobało. Ale teraz muszę już iść.
– Odprowadzę cię.
– Nie ma potrzeby, powiedziała szybko i popatrzyła na niego spokojnie. W jej głosie i spojrzeniu wyczuł coś, co można by nazwać małym wyzwaniem. Ale jeśli chcesz, żaden problem.
Odprowadzę cię. – przyjął wyzwanie pewnie.

Pierwsza poszła pod prysznic a on w tym czasie pił kawę. Jej też zrobił. O ósmej trzynaście wyszli z mieszkania. W windzie pocałowała go lekko. Na ulicy było kilkanaście osób. Gdy stała przed sklepem i wpatrując się w jego witrynę powiedziała nie widziałam tego wczoraj dwa samochody jadące z drugiego końca ulicy w kierunku Place Sadi-Carnot zatrzymały się nagle przed nimi. Wyskoczyło z nich czterech umundurowanych policjantów w kamizelkach kuloodpornych. Trzech z nich skierowało pistolety w jego stronę. Czwarty zakładał mu kajdanki mówiąc: Jean-Baptiste Matin, jesteś oskarżony o zamordowanie Brielle Durand. Masz prawo zachować milczenie. Wszystko co powiesz może zostać użyte przeciwko tobie w sądzie. Masz prawo do adwokata. Jeśli nie stać cię na adwokata…

error: Content is protected !!