Święte imperium 44

Święte imperium

Rozdział XLIV

Trzy dni później Jean-Baptiste wrócił do Paryża, zostawiając na głowie Jérôme La Rivière całą pozbiorową pracę, łącznie z nawożeniem i nawodnieniem pól, regularnym sprawdzaniem drzew i utrzymywaniem ich wolnymi od pleśni i szkodników. Teraz, gdy pole starego Vilarda należało już do niego, należało się nim poważnie zająć. Niektóre z drzew były zbyt słabe i trzeba było je wymienić, no i gleba była pozostawiona sama sobie na o wiele za długo. Zdecydowali, że w tym roku, aby pomóc się jej odbudować, Jérôme zasadzi pomiędzy rzędami drzew musztardę i że tuż przed pojawieniem się pąków zaora ją. To powinno dostarczyć drzewom tak potrzebnych im minerałów i fosforu a przy okazji przemienić pole, które jak zawsze o tej porze roku wyglądało brązowo-mizernie, w szczęśliwozielony ocean.

Poza tym był także najnowszy dodatek do domeny – pole Madame Brittany, która, widząc ich w swoim domu w sobotę krzyknęła: „Panie Matin, jak miło jest pana widzieć!”. Jasne było, że nie chciała sprzedać pola nikomu kogo znała – „Moje pole nie trafi w ręce tych emocjonalnych niedorostków, którzy nienawidzili mnie przez całe życie tylko dlatego, że byłam bogata; nie, nie tylko dlatego – nienawidzili mnie, bo byłam lepsza. Panie Matin, chcę, żeby to Pan kupił moje pole. Wiem, że Pan da mu radę. Wiem, że dobrze Pan o nie zadba. Patrick La Rivière, niech spoczywa w spokoju, dobrze o Panu mówił, bardzo dobrze mówił. I widzę, że zatrzymał Pan Jérôme. Stary dobry Patrick, czy wie Pan, że chodziliśmy razem do szkoły? Zanim mnie wysłano do szkoły w Bordeaux. Był Pan w Bordeaux, Panie Matin? Musi Pan kiedyś pojechać; musi Pan zobaczyć Esplanade des Quinconces, cóż to za wspaniale miejsce, wciąż je pamiętam, tyle pięknych wspomnień… Mój ojciec był bardzo postępowy, Pan rozumie, nigdy nie chciał, by jego jedyna córka była jedynie dodatkiem do męża. Piękne czasy… Musi Pan tam koniecznie pojechać.” Okazało się, że jej życie wypełniała nie tylko miłość do męża i produkcji wina lecz także nieustanna walka z innymi lokalnymi producentami, którzy, przez bardzo długi czas, nie mogli zaakceptować faktu, że kobieta może prowadzić posiadłość. „Mali, podli ludzie, musi Pan na nich bardzo uważać Panie Matin, oni z pewnością nie będą życzyli Panu dobrze. Niech mi Pan teraz pokaże ten Pański kontrakt, zobaczymy jak potraktuje Pan starą kobietę.” „Cieszę się, bardzo się cieszę, że to właśnie Pan przejmie to wszystko, zadeklarowała Madame Brittany gdy już zakończyli negocjacje i złożyła swój podpis. Była stara, nie wyższa niż drzewka na jej polu, o palcach powykręcanych i trzęsących się; całe jej ciało było doświadczone wiekiem i chorobami, ale niemożliwe było nie szanować jej. Znała najmniejszy kawałeczek swojej winnicy i wciąż pamiętała imiona jakie nadała drzewom. Jean-Baptiste podziwiał ją, podziwiał jej oddanie pracy i ludziom, którzy dla niej pracowali – chociaż mówiono o niej, że jest bardzo surowa – i jej rodzinie. Żałował, że nie może zobaczyć ich razem, tych gigantów ciężkiej pracy i miłości do uprawy wina, Madame Amelie Clementine Brittany i Patrick’a La Rivière, starych przyjaciół ze szkoły podstawowej, rozmawiających o drzewach, chorobach, kolorze gron, glebie i że wracanie do tamtego lata gdy obojgu z nich wydawało się, że są w sobie zakochani nie miało już sensu.

Przed wyjazdem do Paryża Jean-Baptiste ustalił z Jérôme że do całej pracy jaką trzeba wykonać wystarczy ośmiu zatrudnionych na pełen etat ludzi. Jérôme miał wysyłać raporty co dwa tygodnie. W marcu, razem z Pierre Rivet i dwoma pracownikami biura w Versailles, pojadą do Düsseldorfu wystawiać się na targach ProWein. Jean-Baptiste wróci do Estagel w maju.

W Paryżu wir spotkań tylko czekał, by go wciągnąć. Emaile i telefony wypełniły mu dni jak rozgrzana lawa wypełnia pustą szczelinę. Trzeba było zrobić tak wiele, że spędzał w Versailles o wiele więcej czasu niż się początkowo spodziewał. Biuro było teraz o wiele mniejsze i, od czasu gdy wszyscy przyozdobili swoje biurka zdjęciami i innymi rzeczami, o wiele przytulniejsze. Prawie cały listopad zszedł na podróżach. Jean-Baptiste i Pierre Rivet polecieli do Berlina, Kolonii i Monachium, a potem do Amsterdamu i Brukseli, a w końcu do Oslo i Sztokholmu. Wszystko wydawało się iść po jego myśli; nawet Pierre Rivet znajdował swoje nowe zajecie znacznie mniej wymagającym i znacznie bardziej pobudzającym niż się tego początkowo spodziewał.

Pagoda nie dopisywała wiec wieczory spędzal na przygotowaniach do kolejnego dnia lub w nieskończoność oglądał najnowsze mini seriale na Netflixie, a czasem pozwalał sobie na małą wycieczkę do baru na dole, na odrobinkę whiskey lub ginu dzieloną z towarzyszem podroży. Jean-Baptiste uważał, że Pierre Rivet jest bardzo interesującym człowiekiem, i słuchał opowieści z jego poprzedniego życia jak gdyby właśnie nagrodzono je Pulitzerem. Uważał, że są nie tylko interesujące, a niektóre nawet fascynujące, ale – co było dla niego o niebo ważniejsze – pomimo że działalność Rivet’a prowadzona była na znacznie mniejszą skalę, z łatwością mógł się z nią utożsamić.

Dwie z tych historii były szczególnie interesujące. Pierwsza miała miejsce gdy Rivet dopiero zaczynał, gdy jeszcze był zielony a bycie policjantem było dla niego czym zupełnie nowym, gdy starsi koledzy często niemiłosiernie nabijali się z niego. „Szkoła to było nic, dopiero tam się wszystkiego nauczyłem” mówił Rivet. „To było w Saint-Malo, na północy. Zimne lato było, pełne sztormów, ale wydaje mi się, że normalnie jest tam dość ładnie, mają tam taką długą plaże. Była ta łajba, dryfowała, żagle opuszczone, na łajbie trzy trupy. Zamordowani. Żadnych dokumentów. Na lodzi nic co mogłoby nas gdzieś zaprowadzić, jedynie normalne rzeczy – zestaw do naprawy żagli, gaśnica, takie tam. Żadnych książek, niedopałków, butów. Żadnych odcisków palców, żadnych śladów DNA. Nawet jednego śladu buta nie było. Profilowanie nic nie dało. Przekleństwa latały wokoło jak mewy, ale i to nic nie pomogło. I wtedy coś takiego stało się jeszcze raz. I jeszcze raz, pięć miesięcy później. Za każdym razem tak samo – nic tylko okaleczone ciała. Żadnych poszlak. Wszystkie trzy przypadki utknęły w martwym punkcie.

Wtedy to stary żandarm na drugim, nic już nie obiecującym końcu swojej kariery (Section de Recherche in Officiers de la Police Judiciaire) okazał się tym, kto, gdy wszyscy inni stracili już wiarę w możliwość znalezienia czegokolwiek co doprowadziłoby do pomyślnego zamknięcia sprawy, pośród wściekłych krzyków szefa, zaproponował coś, co, chociaż zadziwiło wszystkich w pokoju, gdy już zostało wprowadzone w życie, doprowadziło do tego, iż morderca przemówił, i – choć nie stało się to od razu – spowodowało, że zaczął popełniać błędy, ukazał swoje słabości a w końcu pozwoliło na pojmanie go. Tym, co spowodowało, że wszyscy na tamtym zebraniu zaniemówili był ten pomysł: nie róbmy nic. Udawajmy, że sprawy w ogóle nie ma. Kompletnie to to wszystko zignorujmy.

Wyobraź sobie te komentarze!” Twarz Rivet’a wypełniła się energią z jaką opowiadał, z pewnością nie po praz pierwszy, tę historię. „Wyobraź sobie te szyderstwa. Wszyscy, od góry do dołu myśleli, że brak mu piątej klepki. Nawet szef powiedział mu, żeby się ogarnął.” Ale gdzie na samej górze jakiś ważniak posłuchał i dokładnie tak zrobili. Zignorowali te morderstwa, zupełnie. Oczywiście, tylko na zewnątrz. Nic się o nich nie mówiło, jakby zupełnie nic się nie stało. Ale tak naprawdę wszędzie mieliśmy swoich informatorów. Cała masa chłopaków pracjących pod przykrywka dostała jakieś lipne fuchy. Na powierzchni cisza jak makiem zasiał, ale pod powierzchnią sztorm. Rany, ile to trwało.

„I?” Jean-Baptiste nie może się doczekać końca.

„Cóż, nic, na początku. Czekaliśmy i czekaliśmy, niektórzy z chłopaków zaczęli gadać, że to jakiś szaleństwo, tyle forsy wywalone w błoto, takie gadanie. Mowię ci, to czekanie było nieznośne. Aż w końcu pewnego dnia coś się stało. Chodzisz na ryby? Nie? No to było jak wtedy, gdy ryba jest ostrożna i nie rzuca się na przynętę od razu tylko najpierw skubnie trochę. To było takie same. Ślepa uliczka. Kobiecie udało się uciec. Niewiele widziała, nic z jego twarzy. Podrapała mu dłoń paznokciami. Mieliśmy jego DNA. Natychmiast ruszyła cała maszyna. Ale nic to nie dało. Wszystkich postawiono w gotowości. Kilka dni później, kolejny atak. Dokładnie tak samo. Mężczyzna, wyszedł z tego trochę poturbowany. Ale mieliśmy kilka nici z płaszcza. Wszędzie pełno było odcisków butów. Chłopaki przywieźli psy. Kilka dni później mieliśmy tego porąbańca na dołku.”

„Innym razem, to było dziesięć, nie, dwanaście lat temu. W Paryżu. Znaleźli tę cichodajkę, całą skasowaną. Co za jatka. Okropne to było. Normalny facet nic takiego by nie zrobił. Ja dowodziłem. Dwudziestu pięciu moich chłopaków czesało miasto. Łebskie chłopy, co do jednego. I nic.”

Słuchając Riveta i przyglądając się jak do tego wracał, jak przechodził przez to wszystko raz jeszcze tylko wzmocniło w Jean-Baptiste poczucie, że tak naprawdę bardzo niewiele wie o zwyczajnym życiu. Nie chodziło o morderstwa ani o mało klasyczne podejście, które sprawdziło do schwytania mordercy. Chodziło o pasję z jaką Rivet o tym wszystkim mówił. Mówiły jego oczy, jego ręce mówiły, mówiła jego twarz. Był znów w samym środku sprawy, jak aktor w roli. Tyle, że on niczego nie grał. Dzielił się z nim kawałkiem swojego życia. Miał coś, czym mógł się podzielić, co mógł dać, a dzielenie się tym wcale nie czyniło go uboższym. Jean-Baptiste poczuł, jak bardzo brakuje mu doświadczenia. Przeraziło go to, jego własny brak dorosłości, fakt, że uważał wiele rzeczy za oczywiste. Nie żeby Rivet jako policjant miał duże doświadczenie i mógł nim łatwo zaimponować. To nie było to. Jean-Baptiste nagle uświadomił sobie jak bardzo osłonięty, odgrodzony, jak niewymownie był pozbawiony kontaktu z prawdziwym światem. Prawie zupełnie nie miał udziału w normalnym życiu, brakowało mu umiejętności rozumienia nawet najprostszych, najbanalniejszych aspektów bycia zwyczajnym facetem, jednym z tysięcy facetów, takim, który musi znaleźć swoją własną drogę, swój własny styl, swoje własne wszystko. To uczucie dalekie było od przyjemnego i w jednej zakwestionowało wszystko, dosłownie wszystko co o sobie wiedział. Oczywiste było, że musi się bardzo zmienić, może nawet zmienić zupełnie, że wszystkie jego plany zbudowane były na piasku jego wychowania, na przeszłości, która już nie istniała. To było tak, jak gdyby sam starł tablice do czytał. Prawie do czysta. Miał prace, która lubił. Miał swoje miejsce, które też lubił. Znal kilku ludzi. Było dla niego jasne co lubi jeść i jaka muzyka mu się podoba. Wiedział, że woli prowadzić samochód niż latać samolotem. Wiedział, że lubi, nie, więcej niż lubi, Juliette. Reszta musiała jeszcze pozostać odgadnięta a wszystkie niezapisane części tablicy o nazwie Jean-Baptiste wypełnione. Właściwie nie słyszał niczego z tego co Rivet później powiedział.

Wypili małego drinka i rozeszli się do swoich pokoi. Gdy zapadał w sen jego telefon zawibrował.

Pospiesz się.

Gdyby mógł odpowiedzieć na tę wiadomość, prawdopodobnie napisałby czy byłbyś tak uprzejmy zostawić mnie w spokoju choć osobiście wątpię by użył tych właśnie słów.
error: Content is protected !!