Święte imperium 40

Święte imperium

Rozdział XL

We wtorek, chwilę po dziewiątej rano, policyjny samochód zatrzymał się obok pola, na którym pracował Jean-Baptiste. Trzy traktory były równo rozlokowane na podzielonym na trzy części polu. Siedmiu zbieraczy wolno posuwało się przez pole, odcinając grona od drzew i wkładając je do koszy. Jeszcze jedna osoba niosła na plecach potężny kosz – ciemną, odwróconą do góry nogami piramidę, wielka jak dorosły człowiek. Kursowała pomiędzy zbieraczami i przejmowała wszystkie zebrane grona. Gdy już ten ogromny kosz był pełen, niosący go wolno człapał w stonek traktora i, przechylając się przez burtę, wysypywał rzekę gron na pakę.

„O co chodzi?” Jean-Baptiste zapytał policjanta, wciąż idąc w jego kierunku.
„Dzień dobry panie Matin”, wykrzyknął policjant, „co za piękny dzień dzisiaj mamy.”
„W istocie, bardzo piękny. Czemu zawdzięczam pańską wizytę?” Jean-Baptiste uśmiechnął się, wycierając ręce o grubą, ciemnozieloną ścierkę.
„Nie wiem, czy jest co zawdzięczać. Panie Matin, aresztowaliśmy pańskich pracowników.”
„Moich ludzi? Kogo?” Jean-Baptiste zapyta z niedowierzaniem.
„Tych Polaków. Jednego z nich przyłapano na kradzieży w sklepie przy stacji benzynowej, na drugim końcu miasta. Było ich trzech, ale tylko jeden był w sklepie. Zatrzymali go pracownicy i zadzwonili po nas.”
„Ach tak.” powiedział Jean-Baptiste, wyciągając komórkę. ‘Niech mi pan da chwile.” Zadzwonił do Jérôme, który potwierdził, że żaden z nich nie pojawił się tego ranka w pracy.
„W czym mogę pomoc?” Jean-Baptiste, wyraźnie skonsternowany, zapytał policjanta.

Okazało się, że policjant zjawił się jedynie po to, by go o tym fakcie poinformować, i nic więcej od niego nie oczekiwano. Jean-Baptiste ponownie zadzwonił do Jérôme kazać mu jeszcze dziś znaleźć nowych zbieraczy, po czym wrócił na pole i do pracy. Po godzinie Jérôme zadzwonił by mu powiedzieć, że ma już dwóch nowych ludzi i że obaj są już na polu.

W trakcie lunchu zjawiło się dwóch Polaków. Podeszli do wszystkich i usieli obok.

„Co wy do cholery robicie?” zapytał Jean-Baptiste nawet nie starając się ukryć gniewu.
„Przyszliśmy do pracy proszę pana”, powiedział ten z dłuższymi włosami. „Przepraszamy za spóźnienie. Byliśmy…” – zawahał się – „zatrzymani”.
„Słyszałem”, powiedział Jean-Baptiste za złością. „Policja już tu była. Złapali was na kradzieży. Nie chcę was tu widzieć. Idźcie stad, Ale już.”
„To nie my, proszę pana”, odezwał się ten drugi, bawiąc się palcami. „To Piotr. My go nawet dobrze nie znamy.”
„Teraz go nie znacie, co? Przez trzy tygodnie pracujecie i mieszkacie razem i go nie znacie. Nie wiem, kto jest gorszy, on czy wy.” Jean-Baptiste spojrzał na chłopaka z odrazą.
„To prawda proszę pana,” powiedział pierwszy chłopak. „Jechaliśmy tu autostopem aż z Polski i spotkaliśmy go koło Narbonne. Był sam, nas było dwóch, myśleliśmy, że będzie lepiej jak będziemy się trzymać razem. Tak go poznaliśmy.”
„To nie ma żadnego znaczenia,” wzrok Jean-Baptiste przeszył chłopaka, który odsunął się odrobine. „Nie chcę was tu. Wasze miejsca już są zajęte. Idźcie stąd. Żegnam.”
„To nie w porządku proszę pana, my nie zrobiliśmy nic złego. Ciężko dla pana pracowaliśmy,” powiedział drugi chłopak. Obaj wstali i wolno poszli w kierunku drogi, żywo gestykulując i rozmawiając w swoim rodzinnym języku.

„Co on zwinął?”, zapytała Juliette, rozmawiając z nim ze swojego łóżka w Marsylii.
„Czy to ma znaczenie?” Jean-Baptiste wydawał się zaskoczony. „Kradzież to kradzież.”
„Więc?”, nalegała Juliette.
„Paczkę słodyczy, o ile wiem.” Jean-Baptiste brzmiał obojętnie.
„Paczkę słodyczy? Nie płaciłeś im czy co?” Juliette była bardzo zaskoczona.
„Oczywiście, że płaciłem. To chyba najbardziej mnie wkurza. Nie żeby byli głodni. Oni po prostu muszą kraść.” Głos Jean-Baptiste brzmiał metalicznie i był pełen odrazy.
„Nie oni tylko on. Mówiłeś, że ci dwaj nie byli w to zamieszani.” Poprawianie go wcale nie sprawiło Juliette przyjemności.
„Tak mówi policja. Ja nie mogę im już ufać.”, Jean-Baptiste był nieporuszony.
„Nie masz dowodu”, głos z Juliette zaczynał wskazywać na jej poirytowanie tym, co słyszała.
„Czy ja potrzebuję dowodu? Nie chcę ich już, to wszystko. Moje miejsce, moje zasady.” Jean-Baptiste powiedział nonszalancko.
„Twoje miejsce, twoje zasady. Nie brzmi zachęcająco.” Jej poirytowanie zmieniło się w zdenerwowanie.
„Nie będziesz chyba się ze mną kłócić o jakichś Polaków, co?’, Jean-Baptiste zapytał niedowierzając. „O co ci tak naprawdę chodzi?”
„Tu nie chodzi o Polaków. Nie obchodzi mnie czy są Polakami, Anglikami czy Irańczykami ani w ogóle skąd się do cholery wzięli.” Fala gniewu Juliette narastała aż w końcu przerwała zaporę. „O ile wiesz, oni nic złego nie zrobili. A ty, nie mając jakiegokolwiek dowodu, i to po tym, jak dla ciebie pracowali nie stwarzając jakichkolwiek problemów, tak po prostu wykopałeś ich. Twoje miejsce twoje zasady? Wiesz co? Do bani z tym. Zadzwoń jak to wszystko jeszcze raz dobrze przemyślisz.”

Usłyszał w słuchawce metaliczny dźwięk. Juliette się rozłączyła. Jean-Baptiste stał pośrodku swojej sypialni, gapiąc się na komórkę. Jeśli kiedykolwiek przypominał najpotężniejszy statek świata idący dumnie pod pełnymi wiatru żaglami, tnący wzburzone fale głębokiego oceanu, to na pewno była to ta chwila.

Co to do jasnej cholery miało być? Co w nią wstąpiło? Ma zły dzień czy coś? Czy może to właśnie jest prawdziwa Juliette, krewka i kłótliwa, która do tej pory w jakiś sposób potrafiła się przed nim ukryć? Nie trzeba było nawet trzech minut by szarość nasączyła relacje pomiędzy nimi. Jeśli zaledwie trzy minuty potrafią siać takie zniszczenie, co stanie się gdy będą dzielić miejsce pod jednym dachem? Dach, łóżko, lodówka, łazienka. Dni. Noce. Plany. Teraźniejszość i przeszłość. Jeśli taka właśnie jest prawdziwa Juliette, myślenie o tym nie ma najmniejszego sensu. Jeśli to prawdziwa ona, to nie jest ta dla niego. Całe szczęście, że wypłynęło to teraz, a nie później, gdy trudno byłoby naprawić dokonane zniszczenia.

Co ja palant! Juliette nie potrafiła powstrzymać wściekłości. A więc to taki jest naprawdę – nadęty pan zamku, zupełnie obojętny na innych. Zimnokrwisty fiut, dbający tylko o to co on czuje i myśli. Rany, myślała Juliette, czując rosnące w niej uczucie ulgi, mam szczęście, że odkrył się teraz a nie później. Jak mogłam być tak ślepa? Jak mogłam tego nie wyczuć? Ależ ze mnie idiotka! I pomyśleć, że rozważałam przeniesienie się do Paryża! Co ja sobie myślałam? Ale było blisko! Kto wie jakie inne średniowieczne pomysły ukrywa ten arogancki dupek. Ale przyłapałam cię na gorącym uczynku, ty samolubna łajzo. Chcesz żebym do ciebie przyjechała? O nie, nie ma mowy! Nie mam dla ciebie czasu. Nie jesteś tym, kogo chcę.

Jean-Baptiste obudził się wcześniej niż zawsze, wciąż wściekły. Oczy Juliette też otworzyły się na długo wcześniej nim zadzwonił jej budzik. Wstał z lóżka i na boso poszedł do kuchni. Ona przewracała się z boku na bok, bezskutecznie próbując zasnąć. Herbata była wciąż zbyt gorąca by ją pic. Popatrzyła na zegarek i przeklęła. Podłoga w kuchni była lodowata. Opowiadanie, które jeszcze wczoraj wydawało się jej tak wciągające, teraz było nudne i drewniane. Wysłał Madame Lavigne sms żeby nie przychodziła zrobić mu śniadania. Poszła do pracy kompletnie niezadowolona ze swojego makijażu.

Trwał zbiór i Jean-Baptiste spędzał całe dnie na polu, pracując razem z innymi, pozostawiając Jérôme cała organizację i nadzór, który codziennie udowadniali, że godny jest swojego dziadka. Po tygodniu skończyli małe pole, gdzie rosło Muscat Blanc à Petits Grains, i przenieśli się na drugie, dwukrotnie większe. Jeśli pogoda pozwoli, nie powinno im zejść więcej niż dwanaście dni, zwłaszcza, że wszyscy nawykli już do codziennej rutyny. Prognozy wyglądały dobrze. Choć chmury wisiały im na głowami, nie spadla z nich ani kropla deszczu.  Każdy dzień wyglądał dokładnie tak, jak poprzedni i tak samo jak ten przed nim, bezpieczny powtarzalnością zadań, rozmowami w czasie lunchu, dzieleniem się sprośnymi dowcipami i śpiewem. Pewnego dnia, chcąc zobaczyć czy wszystko jest jak należy z jego stary polem pojawił się Stary Vilard (dobra ziemia, dobre wino będzie pan z niego miał Matin, to zbocze dobrze bierze słonce). Któregoś wieczora Jérôme zaprosił go do Tautavel. Usiedli na zielonych plastikowych krzesłach przy małym, okrągłym plastikowym stoliku, na zewnątrz Café de la Place i osłonięci cieniem akacji, popijali ouzo.

– Ludzie mówią, że w przyszłym roku na runku pojawi się nowe pole, dobre pole. W kierunku Latour-de-France. Jérôme informuje go gdy posmakowali drinka.
– Czyje pole? Jean-Baptiste pyta bez większego zainteresowania.
– Wdowy po Hugh Brittany. Odpowiada szybko Jérôme. Nie zna jej pan. Brittany zmarł przed dwoma laty. Długo walczył z rakiem. Ona już nie daje rady zajmować się tym polem. Parkinson.
– Czy wszyscy tu tylko umierają? Jean-Baptiste jest bardziej nawet niż Jérôme zaskoczony swoim nagłym wybuchem. Wypija niewielka ilość ouzo lecz zamiast połknąć, trzyma ją w ustach. Nigdy nie lubił ouzo ale teraz smak anyżu wydaje mu się co najmniej znośny.
– Od dawna nic nowego. Dzieciaki wyjeżdżają stąd tak szybko jak tylko mogą. Na północy zarobią lepiej i nie muszą tak ciężko pracować. Jérôme brzmi jak gdyby opowiadał swoją własną historię, chociaż sam nigdy nawet nie zamierzał stąd wyjechać.
– Pokaż mi gdzie jest to pole. Jean-Baptiste otwiera mapę w komórce.  Pojadę tam w sobotę.
– Myślałem, że jedzie pan do Marsylii. Jérôme jest wyraźnie zaskoczony.
– Nie jadę. Odpowiada chłodno Jean-Baptiste.
– Aha. Wszystko w porządku? Jérôme nie jest pewien, czy zadając to pytanie swojemu szefowi nie przekracza jakiejś niewidzialnej granicy.
– ­Tak, wszystko w porządku. Jean-Baptiste dusi swój chłód odrobina cieplejszych tonów.
– Pojadę z panem. Być może Madame Brittany wciąż mnie pamięta. Jérôme, tak jak to było ze starym Vilardem, chce być częścią tej historii.
– Nie będziemy jej przeszkadzać w weekend, mówi Jean-Baptiste nie mając w planie niczego więcej niż rzucenie okiem na to pole.
– Nigdy niw wiadomo. Sprzedaż sporego pola może być warta weekendu. Jérôme doskonale wie, że nie skończy się jedynie na rzuceniu okiem.
– Wiesz jakie duże jest to pole? Myśli Jean-Baptiste powróciły z miejsca, w które pozwolił im na chwile odpłynąć.
– Duże. Ponad sto akrów. Jérôme mówi to tak, jak gdyby było to jego własne pole.
– Jakie były zbiory przez ostatnie pięć  lat? Uwaga Jean-Baptiste nie tylko powróciła, ale i odnalazła pełne skupienie.
– Szczegółów nie znam, ale zawsze wyglądało dobrze. Jérôme bardzo stara się nie brzmieć niejasno.
– Kto jeszcze wie? Jean-Baptiste pyta w najtwardszym ze swoich tonów.
– Wszyscy wiedzą. Jérôme podpowiada wzruszając ramionami.
– Oczywiście. Kto jest zainteresowany? Jean-Baptiste zadaje pytanie, na które sam zna odpowiedz.
– Wszyscy. Musi pan działać szybko jeśli chce pan mieć to pole. Jérôme jest pewien, że Jean-Baptiste nie przepuści takiej okazji.
– Jutro porozmawiam z bankiem a ty pojedziesz z nią porozmawiać? Powiedz, że spotkamy się z nią w sobotę, u niej. Umysł Jean-Baptiste pracuje na pełnych obrotach i opracowal już cały plan.
– Czy musi pan w to wciągać bank? Już niedługo będzie mógł pan kupić to pole za własne pieniądze. Jérôme nie pyta by być wścibskim, lecz by zrozumieć jak stabilnym finansowo jest człowiek, dla którego pracuje.
– Mam też inne plany. Przydałaby się tutaj prawdziwa wytwórnia win. Jean-Baptiste obserwuje zmianę na twarzy Jérôme, która teraz jest mieszanina zdziwienia, zainteresowania, radości i niedowierzania.
– Wytwórnia? Chce pan tu zbudować wytwórnię? Każdy tu ma swoją. Jérôme, jeśli chodzi o interesy, cechuje się zimnym spojrzeniem i stara się ocenić przeszkodę, która może wykoleić ten plan.
– Stare, małe, kosztowne. Tracą bardzo dużo pieniędzy. Jean-Baptiste nie chce się w to teraz bardziej zagłębiać, starając się jednocześnie dać Jérôme coś, co przekona go, że nie jest to jedynie niejasna mrzonka.
– Znienawidzą pana. Jérôme uśmiecha się złośliwie.
– Jedni tak, inni nie. Jean-Baptiste odpowiada w podobnym tonie. Podnosi kieliszek i wypija odrobine ouzo. Smakuje Grecją, słońcem i morzem. I błękitem.
– Jest… Jest jeszcze jedna sprawa proszę pana. Jérôme chrząka i zacina się.
– Co takiego? Jean-Baptiste patrzy na niego. Zbiór się opóźnia?
– Nie, nie to… Głos Jérôme słabnie. Ci… Tych dwóch Polaków…
– Wciąż tu są? Jean-Baptiste nie pozwala mu dokończyć.
– Szukali innej pracy. Wszędzie. Nikt ich nie chce, nikt nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Jérôme nagle brzmi jak szef upadłego towarzystwa dobroczynnego.
– Nie dziwię się. Powinni wrócić do domu. Jean-Baptiste obraza stający na stoliku kieliszek.
– Pomyślałem… Jérôme czuje, że mówiąc o tym popełnia duży błąd. Rozmawiałem z chłopakami na posterunku. Mówią, że oni nic złego nie zrobili. To ten trzeci. To pewne. Ostanie słowo wymawia z dużo większą pewnością siebie.
– Pewne? O czym ty mówisz? Słowa Jérôme zbijają Jean-Baptiste z tropu.
– Dałem im trochę jedzenia i coś do zrobienia wokół mojego domu. Jérôme nieśmiało patrzy na swojego szefa. „Ale ze mnie głupiec”, myśli.
– Co? Jean-Baptiste jest zaskoczony i wcale nie stara się tego ukryć.
– Nic wielkiego, jakiś drobiazgi. Jérôme nie bardzo wie jak rozładować sytuację. Malowanie ścian i takie tam. To dobre chłopaki, stara się stać twardo na swoim gruncie, pomagając sobie kilkoma skinieniami głowy.
– Dobre chłopaki nie kradną. Jean-Baptiste pochyla się ku niemu i mówi jakby do dziecka. Złodziej zawsze zostanie złodziejem, nikt ci tego nie mówił?
– To nie byli oni. Myślałem… Jérôme stara się przekonać go po raz ostatni.
– Nie. Mowy nie ma. Jean-Baptiste daje mu krótką, zdecydowaną odpowiedz.
– Szkoda. Ale skoro taka jest pańska decyzja… Jérôme po raz pierwszy czuje jak niewiele ma wspólnego z siedzącym naprzeciw niego człowiekiem.

Szalony chłopak ten Jérôme. Żeby tak się wystawiać na niebezpieczeństwo. Wpuszczać ich do własnego domu. Co on sobie w ogóle myślą, pętając się cały czas po okolicy bez pracy? Jean-Baptiste nie widzi w tym najmniejszego sensu. Krąg nauczył go… Krąg… Minęło zaledwie kilka lat… Jak odmienne jest teraz jego życie. Jego mentor, ciekawe czym się teraz zajmuje. Policja mówi, że są niewinni. Niewinni, dopóki nie udowodni się winy. To właśnie jego mentor starał się w nim zaszczepić. Te suche teksty, których musiał uczyć się na pamięć. Jak to się stało, że Krąg nie nauczył go niczego praktycznego, skoro wiedzieli, że być może (z pewnością nie był pierwszym który tak postąpił) wybierze życie poza kręgiem? Krąg wyposażył go we wszystko – pieniądze, poczucie misji, wykształcenie, nawet pistolet – ale nic z tego nie było mu teraz pomocne. Krąg ofiarował mu wykształcenie, lecz nie wiedzę. Jak to możliwe, by Jérôme, niewykształcony chłopak z małego miasteczka, jest lepiej na coś takiego przygotowany niż on? Patrick La Rivière. Co w takiej sytuacji zrobiłby stary La Rivière? Ten uśmiechnięty staruszek o ciepłym sercu, który tak wiele w życiu widział, jak on by się w ten sytuacji zachował? Co by mu powiedział? Co poradził? Czy doradziłby, żeby się nimi nie przejmować? Czy powiedziałby, że mają ręce i głowy i sami muszą sobie poradzić? A może przejechałby się teraz po nim za to, że z taką łatwością ich odrzucił, bez sprawdzenia, czy to co myślał było prawdą? A może, o rany, przecież wiem, Jean-Baptiste pomyślał, co Patrick La Rivière, ten człowiek dobrego serca, powiedział o jego ostatniej rozmowie z Juliette. Krąg nauczył go, że w negocjacjach nigdy nie należy ustępować, ani na krok, że zawsze trzeba wybrać lepszą pozycję i – jak Napoleon pod Austerlitz – ani na chwilę nie spuszczać wzroku z celu i nie obawiać się poświecenia tu i tam kilkuset chevau-légers. Musisz zawsze wygrać. Musisz zwyciężyć. Tak go uczono. I tak zawsze robił. Zawsze, aż do teraz. „Co ja tu wygrałem?” Jean-Baptiste pytał siebie na głos. Interesy szły dobrze, ale interesy nie są esencją życia, przynajmniej nie da niego. Stracił Juliette. Stracił. „Przegrałem”, powiedział sam do siebie. „Przegrałem własną bitwę”. Nie wiadomo, jak jest stary mentor by na to zareagował – nic takiego nigdy wcześniej się nie wydarzyło. Dałby my w kość, nakrzyczał na niego, a może coś gorszego? Nagle dotarło do Jean-Baptiste jak mało go znał – człowieka, z którym, pomijając czas spędzony w szkole, spędził większość swojego życia. Wiedział, a przynajmniej miał wrażenie, że wie, jak postąpiłyby Patrick La Rivière. Staruszek poraziłby mu, żeby zapytał sam siebie co jest dla niego ważne, jak czuł się ze swoją decyzją, co czuł do Juliette. Zapytałby go „co chcesz żeby wyrosło chłopcze?”, a może nawet powiedziałby „słuchaj swojego serca” czy coś równie wyświechtanego. Spojrzałby na niego, na pewno, ze swoim nieodpartym uśmiechem i powiedział, „Wszystko jest teraz w twoich rękach, tylko ty decydujesz. Wybieraj.” Stary La Rivière wiedziałby jak teraz postąpić.

Chociaż komórka leżała przed nim, i chociaż chciał to zrobić, Jean-Baptiste nie zadzwonił do Juliette. Nie tego dnia ani nie następnego. Ani żadnego innego dnia w tamtym tygodniu. Dni wypełnił pracą a wieczory ciszą lub Mozartem, lub Tool, zależnie od nastroju. Chciał zadzwonić, ale nie mógł. Jeszcze nie teraz. Najpierw musiał znaleźć sposób. Nie żeby przeprosić – to, spodziewał się, byłoby raczej proste. Jeśli ją przeprosi, a ona przeprosiny przyjmie, przyznając też, że sama była trochę zbyt szorstka, to oznaczałoby, że znów będą razem – i nie „luźno razem’ jak byli do tej pory, on albo tutaj albo w Paryżu a ona w Marsylii, ale naprawdę razem. Czy zgodziłaby się na przeprowadzkę do Paryża i spędzanie polowy roku w Estagel? Albo czy to on porzuciłby wielkie miasto i wrócił do Marsylii? Dzwonienie do niej teraz byłoby czymś znacznie poważniejszym niż przeprosiny – byłoby poważną deklaracją. Równie dobrze mógłby od razu kupić pierścionek zaręczynowy. Czy ta długowłosa, bezpośrednia do bezczelności, zabawna, seksowna dziewczyna była tego warta? Czy ten krytyczny czytelnik jego bazgrołów, ten długonogi wirtuoz jajecznicy i kakao tym kogo pragnął na stałe w swoim życiu? No jasne że tak.

Jedynym powodem, dla którego jeszcze do niej nie zadzwonił, był Krąg.

Przysiągł nikomu nie powiedzieć. Nikomu. Aby Krąg mógł należycie działać, jego istnienie zawsze było utrzymywane w tajemnicy i tak miało pozostać. Dla jego członków, nawet dla byłych członków, nie ma nic świętszego. Zna cenę złamania przysięgi. To jedyne przestępstwo, za które nigdy nie unika się kary. Nie chodziłoby wyłącznie o niego. O nią też, to pewne, a kto wie o kogo jeszcze. Jednoczesne powiedzenie jej prawdy i ochrona jej nie są możliwe. A żyć z nią bez powiedzenia jej kim tak naprawdę jest by nie mógł. Żyłby w kłamstwie, oboje żyliby w kłamstwie, a ona na to nie zasługuje. Zasługuje na coś lepszego. A gdyby jej powiedział a on powiedziała choćby jednej z przyjaciółek, i gdyby to w jakich sposób dostało się do prasy – ilu ludzi by zapłaciło? Nawet gdyby, załóżmy i takie rozwiązanie, Krąg nie zareagował na czas, co by się z nim stało? Co stałoby się z rządami na całym świecie, gdyby ludzie nie tylko dowiedzieli się, ale dostali dowód, że rządzący nimi są jedynie ślepymi marionetkami, które nawet nie zdają sobie sprawy, że to nie oni pociągają za sznurki? Nie trzeba wiele, w dzisiejszym świecie wystarczy kilka minut spóźnienia. Kilka wiadomości na portalach społecznościowych, jakiś chwytliwy hasztag – i rozpętałoby się piekło. Gdyby dziś powiedział o wszystkim Juliette, już jutro wszystko mogłoby stanąć w ogniu, w ten sam sposób jak to zrobiły wszystkie bezsensowne rewolucje. On nie może być tego przyczyną. Nie może być przyczyną takiego pandemonium, które z pewnością obróciłoby w perzynę kruchą konstrukcję, pozostawiając świat bez przywódców, zarówno tych prawdziwych i tych, którym jedynie wydaje się, że nimi są.

Jean-Baptiste, wciąż na boso, wychodzi z kuchni i idzie do salonu. Podłącza swój telefon do wzmacniacza i coś w nim pisze. Otwiera drzwi prowadzące do basenu i czuje jak otacza go powiew świeżego, chłodnego powietrza. Bierze głęboki oddech. Joy Division, ten najbardziej ponury ze wszystkich ponurych zespołów świata śpiewa „Love will tear us apart.”

error: Content is protected !!