Święte imperium 4

Święte imperium

Rozdział IV

Tak jak mu obiecano, wszystkie dokumenty zostały dostarczone następnego dnia. Paszport, prawo jazdy, licencja pilota, karty kredytowe, świadectwo urodzenia, dyplomy ze szkół i uniwersytetu, karta ubezpieczenia, pozwolenie na broń. Całe jego życie, to które miał i to którego nigdy nie miał, leżało teraz przed nim w papierowej i plastikowej formie. Stojąc przy zamkniętym oknie patrzył raz na to, a raz na ulicę i ludzi. Jeśli ci się wydaje, że to była chwila jego wolności, mylisz się.

Jedyne, co musiał za sobą zostawić to ten mały, metalowy znaczek. Żadnych śladów. Wypiął go z klapy marynarki. Cztery litery pośrodku lśniły srebrzyście. Zawsze wierny. Zawsze oddany.

Usiadł na łóżku i wziął do ręki paszport. Tak jak sobie tego życzył, był to francuski paszport. To, czego był najbardziej ciekawy to jakie dali mu imię. Mógł sobie zażyczyć jakie tylko chciał, ale nie zrobił tego. Żadne z imion i nazwisk jakie nadawali nie było nowe – zawsze było to imię kogoś, kto już kiedyś żył. Kogoś, kto już dawno przepadł w czeluściach paryskich ossuariów, a kogo imię, zawieszone w czasie, czekało, by zostać ponownie wybranym. Aby uniknąć nikomu niepotrzebnych pytań o pochodzenie czy przodków zawsze wybierano nazwisko jakiegoś zwykłego człowieka, który niczym szczególnym się nie wyróżnił. To mógł być Paul albo John, a w jego przypadku Raphaël albo Jacques, czy, na przykład, Leonie. Jakie wybrali dla niego?

Edukację – podstawową i średnią – odbył w szkołach prywatnych z internatem. Tam nazywano go AJ. Wiedział, że to nie jest jego prawdziwe imię. Członkowie Kręgu otrzymują imiona tylko wtedy, gdy zdecydują się go opuścić. AJ było imieniem zastępczym, używanym tylko w szkole, tak żeby nauczyciel i koledzy mogli się do niego jakoś zwracać. Kazano mu je zapamiętać i reagować na nie, ale tylko do chwili opuszczenia szkoły. Weekendy zawsze spędzał ze swoim mentorem. Chociaż ich relacja była pełna dystansu, czuł się przy nim bezpiecznie, jak gdyby był on jego ojcem.

Ten stary człowiek nie był jego ojcem; dobrze o tym wiedział. Chociaż wiele aspektów działania Kręgu i jego cele były dla niego owiane tajemnicą, co do tego Krąg nie pozostawił żadnych wątpliwości. Każdy z członków wiedział, że Krąg nie jest rodziną lecz organizacją, paktem, którego długofalowe zadanie spełnia się poprzez działania każdego z członków. Czuło się więź z tymi, którzy stanowili Krąg w przeszłości i tymi, którzy teraz byli jego aktywnymi członkami. Panowało też niepodważalne przekonanie, że ci, którzy staną się członkami Kręgu w przyszłości, będą wyznawali te same wartości, ten sam etos, i odczuwali tę sama więź. Nie znał niczego co byłoby bliższe rodzinie i odczuwał jedność z Kręgiem wiedząc, że służy on całemu światu.

Teraz, gdy wiedział, że ma już imię, czuł się trochę dziwnie. Oczywiście od czasu gdy podjął swoją decyzję spodziewał się nadejścia tej chwili. Przenikało go nieznane dotąd, dziwne uczucie; odczuwał odmienny rodzaj zadowolenia, o którym równocześnie wiedział, że nie potrwa długo. Gdy tylko opuści ten budynek stanie się takim samym człowiekiem jak miliony ludzi na całym świecie. Jedyną różnicą będzie jego stan konta, jego niewyczerpalne zasoby, niewielkie podziękowanie za wszystko co zrobił dla Kręgu w czasie swojej dwudziestoletniej służby.

Ta chwila wydawała się być lustrzanym odbiciem tamtej sprzed lat, gdy jako dziewięcioletni chłopak, już wtedy uznany przez Krąg za posiadającego wybitne uzdolnienia, po ukończeniu pierwszego poziomu treningów, zaczął pracować dla Kręgu. Jego mentor, jedyna osoba jaką do tamtej pory znał, zwracał się do niego wyłącznie na ‘ty’. „Rozpoznasz to,” albo „wkrótce będziesz umiał to zrobić”, czy „ty nie powinieneś nigdy się zrażać”. „Zrozumiesz’, mówił, „musisz to powtórzyć”, ‘tym razem ty i ja polecimy samolotem”. ‘Ty’ stało się tak osobiste, że nigdy nie brakowało mu ‘prawdziwego’ imienia. W pewnym sensie traktował to jako swoiste wyróżnienie, niewidzialną odznakę, która powinna być noszona z dumą.

Początkowo jego zadania były małe, ale w miarę jak dorastał a w Kręgu wzrastało zaufanie w nim, zadania także stawały się poważniejsze, aż do tego ostatniego, tej perły w koronie, która miała zakończyć jego karierę. Teraz, po raz pierwszy, był zwyczajnym człowiekiem, który już za chwilę miał zacząć wieść najzupełniej zwyczajne życie.

Postanowił kupić winnicę na południu i już nawet przeglądał się kilku obiecującym miejscom. Później chciał zainwestować w niektóre z hoteli pomiędzy Narbonne i Montpellier, a może nawet w Marseille. Znał te miejsca bardzo dobrze i wierzył, że mógłby czuć się tam dobrze.

Chociaż przez lata studiował – oczywiście wyłącznie teoretycznie – uprawę winorośli i produkcję win, w żaden sposób nie myślał, że potrafiłby się tym zająć bez pomocy prawdziwego eksperta. Nie było w nim cienia wątpliwości, że aby jego winnica odniosła sukces, będzie musiał zatrudnić fachowca. Taką właśnie wybrał dla siebie przyszłość. Nie musiał pracować, ale nie potrafił wyobrazić sobie swojego życia spędzonego w bezczynności. 

Czy to była wolność? Nigdy nie czuł się w żaden sposób ograniczany. Zawsze wiedział, że może w każdej chwili odejść, bez zbędnych pytań. Gdyby tak zrobił, jego konto w banku także by nie uszczuplało. Nie trzymała go czyjaś kontrola nad nim ani żadne restrykcje. Wiedział, że jest częścią niewielkiego lecz niezwykle ważnego kręgu osób i nie czuł z tego powodu nic innego jak tylko dumę, i zawsze wypełniał swoje zadania najlepiej jak potrafił. Choć przygotowano go do wykonania niepospolitej roli, to nie wychowano go na kogoś, kto patrzył na innych z góry. Jego wychowanie było przepełnione świadomością, że, jak każdy inny człowiek, nie jest ani mniej, ani bardziej ważny od innych, i że wszyscy są sobie równi.

Trzymał w dłoniach czerwoną okładkę. Jeszcze chwila i wszystko stanie się jasne. Przyłożył kciuk do krawędzi okładki i powoli otworzył swój własny paszport.

Jean-Baptiste.

Jean-Baptiste Matin.

error: Content is protected !!