Święte imperium 5

Święte imperium

Rozdział V

Pociąg z Paryża do Marsylii zatrzymuje się w Lyonie, ale on spał prawie przez całą drogę i obudził się dopiero gdzieś koło Awinionu. W ciągu dnia trasę tę pokonuje szesnaście pociągów, ale on postanowił pojechać pierwszym, wyjeżdżając z Paris Gare de Lyon siedem po szóstej, co oznaczało, że musiał wstać o czwartej by zdążyć wziąć prysznic, ogolić się, zjeść śniadanie no i oczywiście nie spóźnić się na pociąg.

Pociąg pokonuje 410 mil w niecałe cztery godziny i dojeżdża do stacji Marseille-Saint-Charles dwadzieścia pięć po dziesiątej. Miałby cały dzień na rozejrzenie się po mieście, a nawet na spędzenie trochę czasu na plaży Pointe Rouge. Po przyjeździe zjadł pieds paquets, zachowując swoje ulubione danie, miecznika w oliwie z ratatouille, z doprawionym szafranem ryżem, na wieczór. Nie miał bagażu więc nie było konieczności zadbania najpierw o hotel.

Marsylia nie była jego ostatecznym celem lecz jednym z miejsc jakie zamierzał odwiedzić w ciągu kilku następnych miesięcy. Nicea była zbyt pretensjonalna za to Montpellier, Narbonne czy nawet Perpignan robiły na nim pozytywne wrażenie. Był otwarty na każdą ewentualność i ani nie chciał ani nie musiał w tej chwili wybierać. Nie wykluczał też jakichś innych miejsc, choć w tym momencie nie myślał o żadnych konkretnych.

Dzień był idealny – słoneczny, lecz nie upalny, w sam raz na niespieszny spacer po starym mieście. Od czasu do czasu zatrzymywał się na herbatę lub kawę albo sok pomarańczowy i, popijając bez pospiechu, przyglądał się zanurzonym we własnych sprawach przechodniom, patrzył na pary cieszące się tym dniem, rodziców prowadzących dzieci ze szkoły, starców grających w szachy w parku, doceniających ciepło słońca i towarzystwo innych.

Kiedyś widział już to wszystko, wielokrotnie, i wiedząc, że ten dzień nadejdzie, zastanawiał się czy uda mu się dostosować do takiego życia. To właśnie nabycie umiejętności bycia z rówieśnikami było powodem, dla którego Krąg umieścił go w szkole z internatem, by nie stał się wycofanym introwertykiem. Bawił się i śmiał, a gdy trzeba się było bić, bił się, tak jak wszyscy chłopcy w tym wieku. Nie udawał niczego – jeśli pominąć fakt, że należał do Kręgu, to tak naprawdę był przecież zwyczajnym chłopcem.

Gdziekolwiek w świecie się znalazł, ludzie zachowywali się w taki sam sposób, zajęci swoimi sprawami, obojętni na to, co działo się na szerokiej arenie świata, poza oczywiście tym, co podały im media. Ludzie w taki właśnie sposób chcą żyć – niekłopotani, bezpieczni od nieszczęść którym można zapobiec, zgodnie ze swoimi obyczajami i zwyczajami kulinarnymi, normalnymi dla nich zachowaniami społecznymi, religią i wszystkim innym co daje im poczucie, że ich świat jest stabilny i niezawodny. Przez ostanie dwanaście lat powierzane mu zadania stawały się nie tylko coraz poważniejsze ale i pozwalały mu na niemal nieprzerwany kontakt z tym światem. Miał okazję mieszkać w kilku bardzo się od siebie różniących miejscach, na wszystkich kontynentach i w międzyczasie poznał tam dość sporo osób. Wiele z tych miejsc polubił, zarówno te bardzo znane jak i kilka tych, o których nikt poza zamieszkującymi je ludźmi właściwie nie wiedział, nie mówiąc już o ich odwiedzaniu. Wszędzie jest pięknie, jeśli jesteś otwarty na znalezienie piękna. Był wdzięczny, że Krąg jest świadom tego, że musi dokonać własnego wyboru i sam znaleźć swoje miejsce na ziemi, wdzięczny za takie rozmieszczenie jego zadań, które pozwoliło mu na zdobycie jak najlepszego obrazu świata i zdecydowanie, gdzie chce w nim mieszkać na wypadek gdyby zechciał podjąć decyzje, którą właśnie podjął.

Jedynym warunkiem było, aby nie spotykał się z tymi, których poznał, no chyba że przez zupełny przypadek – warunek postawiony na wszelki wypadek, aby uniknąć niepotrzebnych pytań i sytuacji, które mogłyby wymusić na nim dość swobodne podejście do prawdy. Niektórych nawet dość polubił, ale nie było to wielką przeszkodą. Gdy wyjeżdżasz, stare znajomości bledną powoli a mocne niegdyś więzy luzują się, aż w końcu stają się milczącym faktem z przeszłości, gdy tymczasem, w świecie dookoła ciebie, który przecież nigdy nie jest pusty, pojawiają się nowe. Myślenie teraz o tym było trochę śmieszne, ale nie mógł się powstrzymać od zastanawiania się jacy będą jego nowi znajomi. Była też kwestia miłości, lecz nie była to paląca sprawa. Jeśli wszyscy inni, gdziekolwiek na świece się znajdziesz, potrafią się w kimś zakochać, dlaczego i jemu nie miałoby się to udać? Teraz, gdy jego nowe życie stało przed nim otworem, nie miał do niego żadnych pytań i, otwarty na wszelkie możliwości, chciał się nim po prostu cieszyć.

Kilka dni później wykupił rejs do Massif des Calanques, dzieląc łodź z ośmioma przypadkowymi osobami. Kolorowa ulotka obiecywała: Odkryj wszystkie zatoczki wzdłuż południowego wybrzeża, od Marsylii do Cassis. Płynąc z nami zobaczysz: Zamek d’If, przesmyki Croisettes oraz wyspę île Maïre. Pływanie, maski, płetwy, napoje i podwodny aparat fotograficzny wliczone w cenę.

Obietnica została dotrzymana i wycieczka bardzo się udała. Podziwiał piękne widoki a potem długo pływał w szmaragdowej wodzie malej zatoki otoczonej stromymi skałami z wapienia. Gdy wrócili do Vieux Port spędził godzinę na przyglądaniu się zacumowanym tam łodziom. Jakaś mała łódka, pomyślał, całkiem niezły pomysł.

W ciągu kilku kolejnych miesięcy spędził czas we wszystkich trzech miastach które znalazły się na jego liście, a nawet pozwolił sobie na małą wycieczkę do Oslo – nie dlatego, że w jakiś sposób to miasto mogłoby dostać się na tę listę (na to za bardzo lubił słonce) – lecz po to by jeszcze raz, tym razem bez pospiechu, zobaczyć oszałamiające rzeźby w Vigeland Park, spędzić tam trochę czasu a także posiedzieć na zboczach budynku opery, oglądać słynne zachody słońca, no i oczywiście zajrzeć do obu muzeów: Fram i Statku Wikingów. Był już kiedyś w Oslo, na czymś co, gdyby mocno się upierać, mogłoby od biedy zostać nazwane urlopem. Miasto co prawda trochę się zmieniło, wzdłuż fiordu wzniesiono nowe budynki, ale w gruncie rzeczy pozostało takie samo jak niegdyś. Wciąż było miejscem gdzie czas płynął wolno, jak gdyby istniały jego niezmierzone pokłady. Nawet Grunerlokka, dzielnica wyróżniająca się niewymuszoną gracją, żyjąca własnymi sprawami i prawie zupełnie nie zainteresowana światem zewnętrznym, wciąż pozostała taka sama.

Każdego ranka i każdego wieczoru wysyłał emaile do agentów nieruchomości i odpowiadał na ich emaile, pełne opisów i zdjęć miejsc, które na tę chwilę mogli mu zaoferować. Lista mocnych faworytów rosła powoli – nie wywierał na agentach żadnego nacisku, na dodatek nie sprawiało mu najmniejszej przyjemności czytanie ich opisów, pełnych pozbawionych jakiegokolwiek znaczenia zwrotów „nieruchomość jest położona w prestiżowej okolicy i posiada niestandardowe wykończenie”, „ta elegancka rezydencja ma długą listę zalet”, albo też „jedną z zalet tej wymarzonej lokalizacji jest posiadanie ogrodu”, wyrażenia tak samo fałszywe jak ich uśmiechy podczas rozmów online. Był zupełnie odporny na ich wyćwiczony, łatwy do rozpoznania, sztywny żargon choć wiedział, że w końcu będzie musiał przyjrzeć się ich ofertom dokładniej i dokonać wyboru. To był kolejny powód, dla którego chciał być przez chwilę dalej od potencjalnych zwycięzców – w końcu Oslo miało wszystkie zalety miasta położonego ani nie za bardzo na południu, ani za bardzo na północy, i ciągle – pomimo pory roku – przyciągało odwiedzających ciepłymi dniami, które jednak nie były na tyle gorące by nie mógł spokojnie pójść na przechadzkę i zastanowić się gdzie ostatecznie chce zamieszkać.

W pierwszą niedzielę czerwca lista była gotowa a spotkania umówione, a pod koniec września codziennie rano ustawiał się w kolejce do piekarni po dwa rogale, bagietkę i kawałek owocowej tarty, po czym wracał do swojego już mieszkania.

error: Content is protected !!