Święte imperium 24

Święte imperium

Rozdział XXIV

 – Są… – powiedziała Juliette, odkładając kartki na stół.
– OK.OK. To już mi wystarczy. – Jean-Baptiste zatrzymał ją.
– To znaczy…
– Wiem. Chciałem jedynie ci je pokazać, nic ponad to.
– Są całkiem dobre, głuptasie. Niezłe. Tylko…
– Tylko co?
– Tylko wydaje mi się, że za bardzo się starasz. Brakuje w nich relaksu. Spieszysz się.
– Spieszę się?
– Tak. Spieszysz się. Wygląda na to, że masz pomysł, ale zapisujesz go zanim się rozwinie. Pełno tu dobrych pomysłów, dobrze napisanych zdań – ale nic z tego nie jest dopracowane. Nie sądzisz, że to najpierw powinno w tobie dojrzeć, jak ser?
– Dojrzeć?
– Rozwinąć się. Urosnąć. Dojrzeć.
– Jak ser?
– Tak, tak jak ser.
– Ser. A jaki to rodzaj sera chciałabyś widzieć dojrzewający we mnie? Może twarożek? Ricotta? Mięciutki, łatwy do rozsmarowania…
– Ale z ciebie głuptas! Parmezan, żebym cię mogła przejechać po tarce.
– Przejechać? To boli.
– Nie ma co udawać, że jesteś taki krytyczny. Jak dla mnie to wszystko wygląda na bukiet zbyt wcześnie ściętych kwiatów.
– Bukiet?
– Nie śmiej się ze mnie, to ty chcesz być pisarzem. Twoje dialogi…
– Co z nimi nie tak?
– Czy ty nigdy nie używasz dookreśleń?
– Chodzi ci o ‘powiedział’ albo ‘nalegał’, albo ‘uśmiechnęła się szeroko’, albo…
– Tak, o te właśnie małe słowa mi chodzi. Nadają dialogowi tempo i kierunek. Trochę trudno się bez nich czyta.
– A co powiesz o słowach wskazujących, jak wzruszenie ramionami, podnoszenie brwi, wyraz twarzy, tych też ci tu brakuje?
–  Trochę trudno sobie wyobrazić emocje twoich postaci.
– Rozmawiając przez telefon ludzie zdają się odczytywać emocje innych całkiem dobrze.
– Tak, ale mają z drugiej strony głos. Intonacja, akcentowanie słów – to wszystko daje im całe mnóstwo informacji.
– Cóż, mnie zależy na zainteresowaniu czytelników, którzy sami będą zdolni to zbudować.
– Ach tak?
– Zdolni do nadania dialogom odpowiedniego tempa i rozszyfrowania ich bez mojej, niczyjej, pomocy. Zostawiam im mnóstwo przestrzeni; mogą budować te sceny tak jak im się podoba. W końcu, gdy książka już się ukazuje, to czytelnik ma nad nią władzę, nie autor.
– „Powiedział”, tego najczęściej używasz, jeśli w ogóle czegokolwiek. Nigdy „sugerował” albo „wyszeptał” albo czegoś podobnego.
– To przecież to samo.
– Tak myślisz?
– Dokładnie.
– A co z budowaniem atmosfery, rozumieniem zależności pomiędzy postaciami, co z tym?
– Ktokolwiek będzie to czytał, będzie potrafił zbudować między nimi swoje własne relacje, stworzyć je na swój własny sposób. Taką mam przynajmniej nadzieję. Tobie się udało.
– Jesteś pewien?
– Mam nadzieję, że ci się udało. Poza tym, powinno się doceniać siłę dwuznaczności. Im mniej się czytelnikowi ofiaruje tym większy jego udział w procesie tworzenia.
– Jean-Baptiste…
– Co?
– Odznaczasz się niewyobrażalnie wprost przyjaznym stosunkiem do swoich czytelników.
– Śmiej się ile chcesz. Ufam im. Wierzę w nich. Mają pełne prawo do posługiwania się swoją własną wyobraźnią.
– Naprawdę nie sadzisz, że powinieneś prowadzić swojego czytelnika przez opowieść? – zapytała Juliette; lekki uśmieszek unosił się wokół jej ust.
– Ani trochę. Jean-Baptiste odpowiedział jej natychmiast. To nie przedszkole. Moja praca, tak jak ja to widzę, kończy się gdy napiszę ostatnie zdanie.
– Ach wiec to jest teraz twoja praca? Myślałam, że produkujesz wina. – Juliette, nie bez satysfakcji, nie ustawała w podpuszczaniu go.
– Produkuję. To jest jedynie hobby. Jean-Baptiste powiedział to starając się brzmieć tak nonszalancko jak tylko potrafił. Tak czy inaczej, nie okradnę ich. Rozumiałabyś to, gdybyś sama coś pisała. Odsunął rozmowę od siebie.
– Ja, Juiette powiedziała to bardzo spokojnie i powoli, jak gdyby tłumacząc coś wymagającemu dużo uwagi dziecku, byłam dziennikarką. Dawno temu, na uniwerku, pamiętasz? To wielka różnica. Miałam być oblatana w faktach i wygadana, nic więcej. Nie wymyślałam historii.
– Nie wymyślałaś historii? Jean-Baptiste patrzył jak gdyby mu właśnie oznajmiła, że wierzy w to, że Ziemia jest płaska.No to chyba byłaś pierwsza! To nie był pełny śmiech, raczej sarkastyczny chichot.
– Chicho bądź. Juliette zareagowała natychmiast i, niezruszona, mówiła dalej. Podoba mi się twoja gra słów i rytm zdań, jeśli co to pomoże. Jasne jest, że masz dobre ucho.
– Podoba ci się? Jean-Baptiste starał się zabrzmieć władczo i dociekliwie lecz od razu pojął, że nie do końca mu się to udało.
– Tak.  Glos Juliette pełen był pewności. Ale – zawahała się i przez chwile jej ‘ale’ wisiało w powietrzu, wysoka nuta poprzedzająca pytanie – rozumiesz chyba, że nie każdy czytelnik będzie w to stanie zauważyć prawda?
– Chyba tak. Jean-Baptiste powinien odpowiedzieć na to pytanie obojętnym wzruszeniem ramion ale tego nie zrobił, potwierdzając jedynie, że tak naprawdę wcale nie był aż tak pewien, że autor nie czuje związku ze swoim dziełem po jego publikacji. Jak sądzisz, w czym pisarz powinien być dobry? To pytanie nie było zadane by zmienić kierunek rozmowy; on sam zadawał je sobie już od dłuższego czasu.
– Pisarz? Juliette nie była kimś, kto lubił marnować czas na delikatność i odpowiedziała mu głosem kogoś, kto akurat jest gdzieś bardzo daleko.
– Pisarz książek. Jean-Baptiste nie dał się ani zirytować ani rozproszyć.
– No nie wiem… Zobaczmy… Postanowiła, że na razie wystarczy tych złośliwości.  Chyba chodzi o to by umieć przekształcić nieprawdopodobne w coś, w co można uwierzyć – i wybornie to napisać.
– Wybornie? Tym jednym słowem przyciągnęła całą jego uwagę, a on zareagował, jak gdyby pijąc usłyszał doskonałe zakończenie dowcipu.
– Dokładnie tak. Wybornie. Juliette nie była kimś, kto łatwo rezygnuje z raz wybranych słów. Idealnie dobierze słowa i opisy do opowiadanej historii. Z czego się śmiejesz? Doskonale udawała, że naprawdę nie rozumie jego reakcji.
– Wybornie. Jean-Baptiste nie mógł się powstrzymać. Zaraz skonam. Wybornie. Przedrzeźniał ją.
– Potrafisz być naprawdę wykurzający, wiesz o tym? Juliette starała się udać obrażoną, ale jako że wcale nie była, a na dodatek w nastroju do flirtowania, z jej ust wyszła odpowiedź znacznie szczęśliwsza od tej, którą zamierzała mu dać.­
– Właśnie zaczynam to odkrywać. Jean-Baptiste odpowiedział równocześnie osuszając palcami swoje oczy. Juliette zdecydowała się poprawić swoją reakcję. Hej, nie rzucaj tego tak, może będę chciała jeszcze raz przeczytać! Odpowiedział jej łagodząco. Zobaczmy, czy jestem dobry w ‘wybornym’ języku. Nie będzie jej łatwo uciszyć jego apetytu na droczenie się z nią.
– Chodź tu, pokażę ci co znaczy ‘wybornie’. Juliette była o krok od rozładowania go ale on, tak naprawdę wcale tego teraz nie chcąc, nie przyjął zaproszenia.
– O nie, nie. Nie teraz. Twarz spoważniała mu i z chwili na chwilę brzmiał o wiele bardziej poważnie. Zaraz wychodzimy, pamiętasz? Wieża Eiffel’a czeka!
– Jak to, to już? Juliette nie potrafiła ukryć zdziwienia jak szybko minął im ten czas.
– Zbieraj się dziewczyno, nie każ mi na siebie czekać! Złaź z tej sofy, odlatujemy za dziesięć minut!
– Dziesięć? Chyba w twoich snach! Potrzebuję co najmniej piętnaście!
– Dobra, niech będzie osiem!

Niesamowite, jak, zwłaszcza przy dobrej pogodzie, wieczór w Paryżu może wpłynąć na parę która, choć nie jest jeszcze zakochana, jest już na dobrej drodze. Dostrzeże to każdy kto choć trochę ich poobserwuje. Każdy, tylko nie oni. Są właśnie w miejscu, z którego wszystko pomiędzy nimi może się potoczyć w każdym z możliwych kierunków i gdy tak wiele zależy od drobiazgów. Dobór słów, sposób uśmiechania się, spojrzenia dane i otrzymane, drobne koincydencje, zawahania, rozmowy, które mogą trwać bez końca lub utknąć po kilku krótkich zdaniach, sposób chodzenia, zakładania okularów, czesania włosów – i setki innych sygnałów mówiących, że osoba, którą obejmujesz przechodząc przez Pont de Grenelle jest nie tylko dobra w łóżku, ale jest też kimś właściwym dla ciebie. Znaleźli się w miejscu, w którym każde słowo nasączone jest flirtem i nawet najdrobniejsze sprawy mogą mieć kolosalne znaczenie.

Oni jeszcze nie przekroczyli tego pełnego banałów progu, za którym będą myśleli o sobie ‘my’. My (tak, mam nadzieje, że nie tylko ja to czytam) spotykamy ich przechodzących na drugą stronę Sekwany, trzymając się prawej strony Pont de Grenelle-Cadets de Saumur. Z każdym krokiem przybliżają się do 16-tej dzielnicy. Dochodzą do połowy mostu i zatrzymują się. Przez kilka minut wpatrują się w Wieżę Eiffel’a. Przechodzą potem ku Allée des Cygnes i skręcają w prawo. Gdy tylko znajdą się pod mostem staje przed nimi Statue de la Liberté, replika tej witającej przypływających do Nowego Jorku. Doskonały amalgamat zainspirowanego wierzeniami pogańskimi nosiciela pochodni, figury-nadziei dla uwolnionych niewolników, Rzymskich i Greckich bogiń, zręcznie rozegrane uosobienie indiańskiej księżniczki przemienionej w białego ducha rubieży, i wreszcie dodatek chrześcijańskiej ikonografii. Stop w jednym naczyniu dwa tysiące lat historii i tradycji, nic sobie nie robiąc z jakichkolwiek różnic, zamieszaj dobrze, i proszę, masz tu zupełnie nowy naród, wystarczy jedynie wyciągnąć z podniszczonego kapelusza skundlonego królika. Czytał to gdzieś, dawno temu, chyba w jakieś gazecie. Wygląda dokładnie jak ta, którą widziałam w Nowym Jorku, powiedziała Juliette, patrząc na pomnik, z głową uniesioną w górę. Pójdziemy tedy czy przejdziemy przez rzekę?

– Jak wolisz, powiedział Jean-Baptiste. Czym chata bogata.
– Wiem.
– Naprawdę nie możesz zostać dłużej?
– Nie mogę. Muszę wracać. Praca. Zresztą już i tak długo u ciebie siedzę. Tędy?
– Tak.
– Przerwa dobrze nam zrobi, nie sadzisz? Lubię cię i wiem, że ty też mnie lubisz, ale muszę to wszystko sobie poukładać. Mnóstwo spraw się wydarzyło. Ja mieszkam w Marsylii, ty tutaj. Lubię cię, ale moją pracę też lubię. Nie mam ochoty jej rzucać. Tobie też trzeba trochę czasu, tak mi się przynajmniej wydaje.
– Możesz pracować tutaj.
– Mogłabym, ale nikogo tu nie znam. I nie bardzo wiem jak tu wszystko działa. Jakbym zaczynała od samego początku, no prawie.
– Zmiana jest jak nowe…
– O ile się sprawdza, – Juliette dokończyła powiedzenie.
– Ja wciąż muszę uporać się z kilkoma sprawami.
– Wiem, – powiedziała Juliette – tak więc tym bardziej. – Nie mówię nie, po prostu potrzebuję trochę czasu. To jadalne kasztany?
– Acha.
– W Marsylii w ogóle ich nie ma. Cyprysy i platany, najczęściej.
– I drzewa oliwne.
– Tak. Drzewa oliwne. Wszędzie.
– Wieża wygląda stąd bardzo pięknie.

-­ Znam to miejsce – Juliette wskazała na bogato oświetlone rondo w oddali z Łukiem Triumfalnym pośrodku.

– Stamtąd właśnie przyszliśmy – Jean-Baptiste obrócił się w lewo w stronę rzeki. –  Aż z … stamtąd.
– Rany, to był całkiem spory spacer.
– Nie inaczej. Wracamy taksówką?
– O tak, nie jestem pewna czy dam radę przejść jeszcze raz taki kawał w tych butach. Stąd Trocadero wygląda niesamowicie. Te ramiona wydają się takie silne.
– Silniejsze niż moje?
– Zazdrosny?
– O cementowy budynek?
– A byłbyś zazdrosny gdybym chwaliła coś mniej cementowego?
– Zdefiniuj „mniej”.
– No nie wiem. Co powiesz na „cielisty”.
– Jakiś grubasek?
– Możliwe.
– Nie wiem. Może… w pewnych okolicznościach…
– Byłbyś?
– Chyba tak.
– Jean-Baptiste Matin, nawet nie wiesz jaką sprawiłeś mi teraz przyjemność. Mam ochotę cię pocałować.
– Na tym wietrze?
– Na tym wietrze. Ludzie powinni się całować także na wietrze.
– W zadymce śnieżnej też?
– Oczywiście.
– Czy ty…
– Zamknij się i chodź tutaj.

– Czy tam to to Sacré-Cœur?

– Tak.

– Bardzo daleko. Cieszę się, że nie szliśmy tam na pieszo. Stąd jest taka mała. Zobacz, na zdjęciu ledwo ja widać.
– Żeby zrobić jej stąd dobre zdjęcie trzeba by użyć porządnego obiektywu.
– Dzięki bogu mam inne zdjęcia.
– Robisz wrażenie bardzo płodnego fotografa.
– Pstrykacza chyba.
– No dobra, płodnego i zadowolonego pstrykacza.
– Zadowolonego pstrykacza. Będzie mi tego brakowało. Szkoda, że reszta jest taka płaska.
– Czyżby? Mnie wydają się dość biuściaste.
– Panie Matin, zachowuje się pan skandalicznie! Żeby zaciągać niewinną kobietę aż tak wysoko bez szansy ucieczki i mówić o innych kobietach? Pan nie ma wstydu panie Matin.
– Jeśli chodzi o ciebie mam go naprawdę niewiele.
– Ach wiec teraz nagle chodzi o mnie?
– Nagle?
– Właśnie się przyznałeś do gapienia się na inne kobiety tutaj.
– Na nikogo się nie gapiłem.
– Gapiłeś się.
– Wcale nie.
– Właśnie, że tak.
– Może odrobinkę.
– Odrobina gapienia może cię daleko doprowadzić, nie wiedziałeś o tym?
– Nic a nic. A nie szło to w inną stronę?
– Ty możesz sobie pójść w inna stronę, bezmyślny barbarzyńco.
– Wiec teraz jestem barbarzyńcą, tak? Dobrze, zróbmy tak – ty zejdź schodami, ja zjadę windą.
– Schodami?
– Aż na sam dół.
– A może to ja zjadę windą a ty skoczysz?
– Skoczyć?
– Tak. Rozerwij tą wykurzającą siatkę i skocz.
– Czy ty coś piłaś?
– Miałam nadzieję na coś małego gdy będziemy już na dole.
– Przekąsimy coś?
– Widzę, że szybko się uczysz.

– Czego się napijesz?
– Zależy jak długo tu będziemy.
– Chcesz się urżnąć? Nie mogę się spóźnić jutro na pociąg, pamiętasz?
– No tak. Cholerny pociąg.
– Spokojnie. Krwawa Mary będzie w sam raz.
– Zamówię Guinnessa.
– Guinnessa? Pniemy się w górę, co?
– Dopiero co byliśmy. Z powrotem na Ziemi. Stopy twardo na gruncie. Żadnych bzdur.
– Żadnych bzdur? Panie Matin, czyżby zamierzał mnie pan zanudzić na śmierć?
– To było pytanie czy stwierdzenie? Nieważne. Dziś statek mojego pożądania obiera zupełnie inny kurs.
– Panie Matin, to dość zwyczajny pub, i, o ile się nie mylę, pańskie pożądania są nieco niekonwencjonalne.
– Właśnie dlatego nie zabawimy tu za długo. Ulotnimy się zanim…
– Zanim co?
– Zanim pokażę ci, że niekonwencjonalne i nieprzyjemne to dwie różne rzeczy.
– Wydawało mi się, że już pokazałeś.
– Dobrego nigdy dość, zgodzisz się?
– W takim razie…
– Co?
– Ostrożnie z tym Guinness’em panie Matin. Nie chcielibyśmy przecież, żeby pański statek odpłynął nam w połowie podroży, prawda?

error: Content is protected !!