Święte imperium 23

Święte imperium

Rozdział XXIII

– Lubisz operę?
– Operę? Czemu pytasz? Masz ochotę pójść?
– Mam. Tu piszą, że wystawiają właśnie ‘Nie kończącą się historię.’
– Chyba nie mamy aż tak wiele czasu.
– No co ty nie powiesz. Pójdziemy?
– Chyba nigdy nie byłem w operze i jakoś nie wydaje mi się, żeby miało mi się podobać, ale co tam, jak chcesz to pójdziemy.
– Sobota?
– W porządku, niech będzie sobota. O czym to?
– Nie tak łatwo to streścić. Chłopak, około osiemnastki, przenosi się z rodzicami z małego miasteczka na Węgrzech do Berlina. Spotyka…
– Dziewczynę…
– Nie, nie dziewczynę, przestań przerywać bo ci nic nie powiem.
– No dobrze, już nie będę, Jak mi nie powiesz to nic nie zrozumiem. Śpiewają tak dziwnie, jakoś nigdy mi to nie wchodziło.
– Mówiłeś, że nigdy nie byłeś.
– Nie byłem. No chyba, że jako niemowlak. Ale widziałem kilka w telewizji. Żadnej do końca.
– Nieźle się zaczyna…
– No to co z tym chłopakiem?
– Przyjeżdża do Berlina na początku lata. Za późno żeby pójść do szkoły wiec ma sporo wolnego czasu. Nie zna miasta, nie zna języka. Wszystko jest dla niego nowe. Chłopak z małego miasta w wielkim mieście. Trochę zagubiony, delikatnie ujmując.
– Nie dziwota.
– Dokładnie. W końcu nawiązuje jakieś przyjaźnie. To znaczy on myśli, że to przyjaciele, ale to nieprawda. Tak naprawdę to mały gang na dorobku, starający się nawiązać kontakty z poważnymi gangsterami i wykroić dla siebie kawałek miasta. Dla nich on jest jedynie kimś, kogo wrobią przy następnej robocie. Jak im się uda, drzwi do świata wielkiej dilerki stanie przed nimi otworem.
– A co z nim?
– Jego oczywiście poświecą na ołtarzu ich sukcesu.
– Jasne. Brzmi bardzo współcześnie jak na operę.
– O rany, aleś ty głupiutki! Dzisiejsze opery są bardzo współczesne. Ty…
– Masz racje. Nie mam zupełnie pojęcia.
– Wiec, jak będzie?
– Myślę, że po potężnej walce, chłopak w końcu zatriumfuje.
– Ha ha ha, bardzo śmieszne. Myślałam…
– Pewnie, pójdziemy, nie ma problemu.

– O rany, to jest cudowne!

Gdy Juliette to powiedziała stali przed Palais Garnier.

– Tak myślałem, że ci się spodoba. – powiedział Jean-Baptiste stojąc bez ruchu. Napatrz się, ale zachowaj trochę energii na to, co jest w środku. Nawet nie zaczęliśmy.
–  Chodźmy do środka – Juliette zaczęła iść w kierunku stojącego po drugiej stronie ulicy budynku.
– Hej hej hej, spokojnie – Jean-Baptiste krzyknął za nią. – To nie tędy.
– Nie? –  zapytała, jak gdyby była zupełnie gdzie indziej.
– Nie. – powiedział – Tędy – Jean-Baptiste wskazał na schody, które wyglądały jakby prowadziły do podziemnej stacji metra.
– Myślałam, że to do metra – powiedziała Juliette.
– Nie, to wejście do opery.
– Nie metra?
– Nie, zachichotał. Nie ma znaku metra – znaczy, że opera – powiedział, rzucając w jej kierunku swój najlepszy uśmiech.

O ile fasada Palais Garn więcej niż podobała się Juliette, to wielkie schody i foyer oszołomiły ją zupełnie. Jean-Baptiste wziął jej telefon i zrobił jej kilka zdjęć gdy ona, nie mówiąc ani słowa, zatrzymywała się co kilka kroków i wpatrywała się w ściany i sufit. Wszystko ociekało złotem. Żyrandole oświetlały drogę i przez krótką chwilę można było poczuć bogactwo starych dworów.

– Jesteś pewien, że to opera? zapytała w końcu. Wygląda bardziej na prawdziwy pałac.
– Witamy w Paryżu! Nie mógł powstrzymać rechotu. Powinnaś teraz zobaczyć swoją minę!

Usiedli na swoich miejscach w audytorium. Miejsca w piątym rzędzie, dokładnie pośrodku sceny. Sala szybko się zapełniała – nie minęło nawet piętnaście minut a już pękała w szwach; światła wielkiego żyrandola nad ich głowami zgasły. Muzyka wypełniła salę.

Gdy kurtyna poszła w górę scenę zajmował górzysty krajobraz. Dwóch chłopców siedziało na ławce na skraju małego miasteczka. Rozmawiali.

– Mówią, że tam będzie lepiej, Życie będzie lepsze. Dom. Że będę miał lepszą przyszłość. Tak mówią.
– Może tak będzie. Jutro?
– Jutro rano. Przyjdziesz się pożegnać?
– Nie mogę. Tata potrzebuje mnie w sklepie.
– Przyślę ci adres. Przyjedziesz?
– Może. Kto wie. Przyślij mi zdjęcia.
– No jasne. To na razie.
– Trzymaj się.

Zabawne było usłyszeć ten dialog na tle prawie klasycznej muzyki, wyśpiewany perfekcyjnymi głosami. Jean-Baptiste nie umiałby powiedzieć czy było to dla niego zabawne czy też groteskowe. Lubił muzykę klasyczna, zwłaszcza Mozarta, za jego podnoszącą na duchu beztroskę, a także Chopina – jego za ujmującą i przeszywającą do samego dna słowiańską ciemność. Ale to tutaj – nie do końca wiedział co ma o tym myśleć.

Sceny drugiego aktu działy się w Berlinie i wszytko było tak, jak powiedziała mu Juliette – nowi przyjaciele, którzy przyjaciółmi nie byli. Nowe miejsca, nowe sytuacje, ludzie, których nigdy nie sprawdził. Niepewność. Chłopak szedł wzdłuż pokrytego graffiti muru i śpiewał:

– Już sam nie wiem kim jestem. Nie wiem, jak odnaleźć drogę. Nie umiem rozpoznać wrogów i ślepy jestem na przyjaciół. Poszedłem za daleko i nie wiem jak wrócić.

Muzyka zmieniła się. Skrzypce zaczęły grać bardzo szybkie nuty. Dołączyły wiolonczele. Wszystko zaczęło bardzo przypominać smutną kompozycję heavy-metalową. Wtedy nagle włączyły się bębny i perkusja, i muzyka zaczęła brzmieć agresywnie. Jean-Baptiste mógłby przysiąść, że nie jest w operze tylko w normalnej hali koncertowej. Rozejrzał się dookoła. Wszyscy inni siedzieli bez ruchu, z twarzami w kierunku sceny. Tak samo Juliette.

– Nie masz teraz ochoty wstać i zaszaleć? – szepnął jej do ucha.
– Ciiiiii… Nie teraz.

Później przyznała, że rzeczywiście miała na to ochotę, ale jako że byli w operze i tak dalej…

Grupa ubranych na czarno postaci zalała scenę i zaczęła biegać dookoła śpiewając Mamy go, mamy go, a potem teraz jesteś jednym z nas, już nie jesteś sam, chodź z nami a pokażemy ci jak żyć. Jesteś teraz z miasta, jesteś jednym z nas i znów mamy go, mamy go. Światła rozszalały się, a muzyka stała się bardzo głośna i napastliwa. Nagle wszystko ucichło i z ciemności sceny wydobył się mroczny, rytmiczny dźwięk, jakby ogromna maszyna do wbijania pali waliła w opierającą się jej stal.

Przerwa pomiędzy aktami trwała tylko trzydzieści minut. Musieli się spieszyć; gdy przyszli do baru kolejka była już bardzo długa. Więc? Co o tym myślisz? Juliette zapytała, a potem śmiała się rozbawiona jego naiwnymi komentarzami. Słuchaj, powiedziała, druga cześć jest zawsze bardziej interesująca.

– Mam nadzieję. Dobrze, że przynajmniej muzyka była całkiem dobra, znacznie lepsza niż się spodziewałem.
– Niespodzianki są przyprawą życia. Nic nie powinno być takie jak tego oczekujemy, zgodzisz się ze mną?
– Szczerze mówiąc, niewiele jest.

Wybrzmiał dzwonek na drugą połowę. Tłum ruszył w stronę audytorium. Miejsca zostały zajęte. Uwielbiam ten żyrandol, szepnęła do niego. Zgaszono światła i ponownie podniesiono kurtynę.

To co nastąpiło, było, przynajmniej dla Jean-Baptiste, zadziwiającą kombinacją Buddyjskich i Nordyckich rytuałów religijnych – chłopak siedział na środku sceny w pozycji lotosu, medytując, ale muzyka zdecydowanie pochodziła od Wikingów – długie, głębokie dźwięki którym towarzyszyły kobiece glosy, śpiewające jedynie dwie, trzy nuty, wysokie i długie. Potem, jak gdyby dochodził z głębokiej studni, pojawił się głos, początkowo stłumiony, lecz szybko wyostrzający się, jak gdyby jedna decyzja lub myśl służyła mu za filar. Był coraz silniejszy aż w końcu stał się idealnie czysty. Nie był ani wysoki ani niski lecz umiejscowiony dokładnie pośrodku – głos który nie kłopotał czy rozpraszał, nie pouczał ani nie przychlebiał się, taki, któremu można było wierzyć, głos przekonujący, jak gdyby twoja własna dusza skontaktowała się i połączyła z twoim umysłem.

– Biały kruk wznosi się nad górami – głos śpiewał równo – a rzeki są pełne ryb. Chmury przesuwają się po niebie; rozumiesz już. Spójrz za jaszczurkę na kamieniu, popatrz na wilka na wysokiej skale. Jesteś jednością, połączoną ze światem. Prawda jest w tobie, prawda jest wokół ciebie.

W trakcie kolejnych partii chłopak wykonał swój plan. Uśpił czujność niektórych członków gangu sprawiając, że uwierzyli, iż będzie się stosował do ich rozkazów, jedocześnie zastawiając na nich pułapki. Wywiązała się walka. Członkowie gangu pokłócili się ze sobą i walczyli jeden przeciw drugiemu. W końcu, został tylko on i szef gangu. W zupełnej ciszy stali pośrodku sceny, wpatrując się jeden drugiemu głęboko w oczy. Światła były przyciemnione. Dwa słabe reflektory rzucone z dwóch stron sceny ledwo ich oświetlały. Nagle wybuchła muzyka i zaczęli walczyć. Światła nieustannie zmieniały agresywne kolory – czerwony, zloty, pomarańczowy, biały, szybko, jak gdyby wyniku walki nie można było przewidzieć i szala zwycięstwa nieustannie przechylała się to na jedną, to na drugą stronę. Walczyli, na pustej scenie, jak prehistoryczni giganci, którym przypadło decydować o losach całego świata.

– Musze przyznać, że to było coś. Nigdy bym się czegoś takiego nie spodziewał po operze. – Jean-Baptiste powiedział gdy już znaleźli się na zewnątrz. Powinienem ci chyba podziękować że nas tu zaciągnęłaś.
– Zaciągnęłaś? Za bardzo to ty się nie opierałeś.
– Chyba nie. Może innym razem?
– A dlaczego wydaje ci się, że kolejny raz w ogóle będzie?

Uliczne lampy zapaliły się, a wraz z nimi otworzyły się też odbicia w kałużach. Skręcili w Boulevard Haussmann i złapali taksówkę. Powiozła ich najpierw przez Avenue de Friedland, potem przez Place Charles de Gaulle, później dookoła Arc de Triomphe i wreszcie na Avenue Foch. Znów padało. Na ulicach panował ruch. Zanim zdążył zacząć rozmowę przysunęła się bliżej i wtuliła w niego, trzymając głowę odwróconą do okna.

Zanim dotarli do niego, ulewa rządziła już światem niepodzielnie. Gruba zasłona deszczu oddzielała ich od reszty świata. Jej pocałunek był głęboki, ciepły, zapraszający. Jego ramiona otoczyły ją. Natychmiast całkowicie poddała się jego sile. Jego palce nie umiały już opierać się uwodzącej go białej szyi, rzeźbie jej piersi, delikatnym ruchom bioder gdy szła. Jej zapach, nie zapach perfum, których używała lecz jej prawdziwy zapach, był przy nim nawet gdy jej nie było. Jego ciało pożądało jej od chwili, gdy przyjechała, jego umysł też; a teraz ten nienasycony, bezwzględny głód rósł z każdym pocałunkiem, każdym dotykiem. Przesunął dłoń w dół, wzdłuż jej pleców, odsłaniając ją, aż jej sukienka osunęła się bezgłośnie na podłogę. Jej długie palce rozpięły guziki jego koszuli, jeden po drugim, doświadczone palce, które nie wiedziały o nim nic, ale potrafiły docenić mądrość uczącą, że czego nie ma potrzeby przyspieszać nigdy przyspieszać nie należy. Pieścił ją i przytulał, a ona odpowiadała mu taką samą wilgotnością ust, tym samym niemożliwym do nasycenia głodem, znanym jedynie tym, którzy są wystarczająco dojrzali by rozumieć, że zaspokojenie nigdy nie nadejdzie.

Wiara wśród pisarzy, iż złożenie na papierze przekonującej sceny aktu seksualnego jest jednym z najtrudniejszych zadań jakie napotykają konstruując powieść nie jest czymś tak zupełnie niespotykanym. Słyszałem kiedyś o pewnym pisarzu (czy może mówił to ktoś, kogo znałem?), który zawsze zaczynał od napisania scen miłosnych. „Jeśli z nimi sobie poradzę, reszta będzie łatwiejsza niż upadek z drzewa”, tak podobno mówił.

Pisząc to jestem pewien, że nawet jeśli należysz do najmniej doświadczonych czytelników zgodzisz się ze mną, iż narracja aktu seksualnego stawia przed pisarzem zupełnie inny rodzaj trudności niż nawet najpiękniejszy z krajobrazów. Porządku jest niewiele, za to nie brakuje zamieszania. Wszystko podskakuje, kołysze się, unosi. Cała sprawa jest nadzwyczaj niestabilna, dzika i pozbawiona zasad, i pełna przemocy, jak gdyby nagle cały świat został wprawiony w ruch. I unosi się, podskakuje i kołysze dopóty, dopóki nie wycieknie z niej ostatnia kropla żywotności i pobudzenia, gdy burzliwy akt miłosny dojdzie do końca.

Mam nadzieję, że zgodzisz się również, iż w pozbawionym szat amfiteatrze pożądania i miłości wszyscy jesteśmy sobie równi (choć skądinąd wiadomo, że dawni mistrzowie tej sztuki ubolewali nad tym, iż większość z nas ogranicza się jedynie do najprostszych, horyzontalnych wzruszeń). Od najbiedniejszego z żebraków aż po największego monarchę, czy całkowicie poddajemy nasze dusze i ciała czy też jedynie kopulujemy, ten jedyny aspekt życia sprawia, że wszyscy jesteśmy do siebie bardzo podobni.

Autorzy, en masse, robią co mogą by wszystkich równo zadowolić. Niektórzy decydują się traktować temat „bzykanka” w stary, sprawdzony sposób, po angielsku – oferując niejasne, ledwociepłe sugestie, że jakiś bliżej nieokreślony rodzaj intymności być może miał miejsce pomiędzy ich postaciami, zamiatając, że się tak wyrażę, całą akcję pod dywan. Inni preferują uwolnić czytelnika od jego niepewności na rosyjską modłę, zadowalając go jedynie jakimś nieszkodliwym zwrotem po którym natychmiast gaśnie światło. Zgadza się, nie przeczę –pośród ceniących tradycję znajdą się też i ci nieustraszeni – tego negować zupełnie nie mam zamiaru. Popatrz jak powalają sobie na pokazanie pocałunku, a niektórzy – najwyraźniej w nagłym przypływie kreatywnego oswobodzenia – być może nawet posuną się znacznie dalej i umieszcza w tle nie do końca wyraźny kształt łóżka, zanim zamienią scenę w czarną, zimną dziurę i bez pardonu przejdą do kolejnego rozdziału. Ci, którzy skłaniają się bardziej ku francuskim rozwiązaniom nigdy nie zapomną włączyć do sceny na wpół pełnych popielniczek i zupełnie pustych butelek wina, i oczywiście umieszczą całość w jakiejś podejrzanej mansardzie na przedmieściach Paryża, gdzie wszystko rozgrywa się w cienkiej, błagającej o wypranie pościeli, jak gdyby już dawno wygnano ich z kraju i pisali do nas błagalne listy z krainy rozszarpanych poduszek.

Jeden opisze akt seksualny z męskiego punktu widzenia, a inny autor podejdzie do niego z żeńskiej perspektywy. Są wśród nas i tacy, którzy celują w eksploracjach bardziej lubieżnej ciekawości, bliskiej podglądającym bibliofilom, którzy – wbrew temu, co się o nich powszechnie opowiada – nie zamieszkują jedynie (jak się, nie bez zdziwienia, dowiaduję) jedynie wygodnych peryferii naszego społeczeństwa. Nikt nie może się czepiać kolesia, który sprzeda nam kilka rubasznych opowieści unikając równocześnie naprawdę świńskich opisów. Jedni, niczym drapieżne bestie, nie mogą się powstrzymać przed opisaniem wszystkiegonaraz, a ci po drugiej stronie monety rozmyślnie pominą wiele w historiach, które mogą jeszcze zostać napisane.

Starzy mistrzowie wykazywali się tendencją do delikatnego badania sensualności i robiąc to, pozwalali nam na niekończące się eksploracje czułych stosunków i spełnień, jakie można osiągnąć – często wprowadzając obraz otwierającego się kwiatu lotosu i używając takich zwrotów jak „oddała mu się” czy też takich słów jak „miękko” lub „delikatnie”, albo „zarys jej pleców”. Współczesne chłopaki (wciąż to czytasz?) są o wiele bardziej radykalni. Skłonni do stymulowania swoich czytelników poprzez skupienie się na brutalnej sile, która popycha ku sobie przedstawicieli odimiennych płci, rezolutnie podniecają ich za pomocą mechanicznych opisów aktu, często podpierając surowe, parne wizje krótkimi, wyrazistymi słowami: sutki, wzwód, pizda, jebać, cycki, lizać, walić konia, fiut, obciąganie, erekcja, masturbacja, wejście, pchniecie, dupa, ruchanie. Niektórzy czytelnicy uważają to za wulgarne i przyprawiające o mdłości; inni jedzą jak im się poda i jeszcze wyliżą talerz do czysta.

Szczerze mówiąc, nie jestem tak do końca pewien, czy Jean-Baptiste albo Juliette poświecili swój czas tym samym książkom które ja czytałem, albo przynajmniej zatrzymali wzrok na kilku najbardziej dających do myślenia pasażach. Nawet jeśli tak było to pytanie, czy zwrócili uwagę na tego typu sceny pozostaje otwartym na przyszłe analizy krytyczne mojego małego dzieła. Wybacz proszę, lecz nie będę się na tym teraz skupiał. Nie miałoby to żadnego sensu, a sens w tym, że wszystkie te stosunki, mając swoje własne cele, co w końcu jest prerogatywą każdego autora, są też, co do jednego, jednostronne i nieuczciwe. Tak, mój skarbie, nieuczciwe. A uczciwość, zwłaszcza ta z czytelnikiem, powinna dla każdego pisarza być najważniejsza. Właśnie dlatego, i to bez żadnego samozadowalania się (tak często pokazywanego a tak słabo ukrywanego przez większość moich kolegów po fachu) zamierzam opisać te scenę dokładnie tak, jak się odbyła, dosłownie, że się tak wyrażę, odsłaniając ją w pełni i pozostawiając tobie, mój bezcenny czytelniku, abyś to ty był sędzią jej jakości i mógł ją albo docenić albo też zupełnie zlekceważyć ten niepohamowany, bezczelny pakt pasji, którego tak bardzo pragnęli bohaterowie mojej opowieści.

error: Content is protected !!