Święte imperium
Rozdział XXII
Juliette przyjechała we wtorek. Odebrał ją z Gare de Lyon. Taksówka przywiozła ich do jego mieszkania. Wzięła prysznic i przebrała się, a potem wyszli na kolację. Wieczorem poszli do Trocadero. Byłam w Paryżu raz, dawno temu – powiedziała mu przez telefon. Wycieczka szkolna. Nie pamiętam zbyt wiele.
Miejsce, jak zawsze, pełne było turystów. Wieża Eiffel’a, ten wyniosły symbol miasta, stojąc po przeciwległej stronie rzeki, umiejscowiona była dokładnie pośrodku placu, pomiędzy dwoma budynkami z Les Gourmandises i Musée National de la Marine.
– Zapomniałam jaka jest wielka, powiedziała Juliette uśmiechając się do niego. Jedziemy na górę?
– Nie dziś.
Zdecydował, że będzie odkrywał przed nią miasto w małych dawkach, tak aby mogła dobrze zapamiętać odwiedzane miejsca, a nie później jedynie przypominać je sobie z fotografii. Przeszli aż na sam koniec skweru i przyglądali się fontannom w Jardins du Trocadéro. Piękne. Gdy Juliette to powiedziała, jak gdyby ktoś właśnie potarł butelkę z zamkniętym w niej ginem, jakaś niewidzialna ręka włączyła lampy i Wieża wybuchła błyskającym światłem. Wow, to było wszystko co z siebie wykrztusiła, stojąc i wpatrując się w błyszczącą przed nią Wieżę. Gdy światełka zamilkły, złota linia otoczyła Wieżę odcinając ją od niebiesko-szarego nieba.
– Chodź, powiedział, przejdźmy się.
– Tak, doceniła jego troskę uśmiechem. Świetny pomysł.
– Tak. Która godzina?
– Jeszcze nie ma dziesiątej. Głodna?
– Najpierw kawa.
– Kawa. Cappuccino? Espresso? Americano? Latte?– Latte byłaby super.
– Tak więc latte, ale nie bez śniadania. Ale najpierw wypij to.
Podał jej szklankę wody i stanął przed nią. Wykrzywiła twarz jak gdyby napój był cierpki.
– Zimne.
– Zimne jest dobre. Do dna. Grzeczna dziewczynka. Jajecznica?
– Poproszę.
– Robi się.
– Nie ma za co. Mam nadzieję, że dziś też ci się spodoba, a może nawet bardziej.
– Gdzie idziemy?
– To dobrze.
– Dobrze? Nie lubisz spacerów?
– Lubię, ale ten wczorajszy na razie wystarczy. W końcu nie chodziliśmy po plaży.
– Całkiem słuszna uwaga. Dlatego dzisiaj będziemy oglądać miasto tak, jak to robią wszyscy inni. Dzisiaj jest dzień literki M. Metro i Montmartre.
– Brzmi nieźle.
– Mam nadzieję. Za to jutro ty wybierasz. Cokolwiek, poza Luwrem. Mamy bilety na piątek.
– Nie mogę się doczekać. Luwr wystarczy na cały dzień.
– Madame, powiedział odwracając się ku niej z pełnym talerzem, pani kawa i jajka.
Byli w środku dość krótko; dzień był zbyt ładny by go roztrwonić w cieniu. Przeszli się za to po Montmartre, trochę poszwendali po Place du Tertre przyglądając się malującym artystom a nawet dali naciągnąć na szybką karykaturę Juliette; nawet się jej podobała, choć nie bez szczypty powściągliwości, która ułamek sekundy ubrała jej twarz w grymas, jak gdyby właśnie wyciśnięto jej do ust sok ze sporych rozmiarów cytryny.
Czy można być na Montmartre i nie usiąść przy stoliku w Le Consulat? Można i muszę to otwarcie przyznać, że i ja nie ustrzegłem się przed popełnieniem tego przestępstwa. Miejsce jest małe a wewnątrz jest o wiele mniej stolików niż na zewnątrz. Zawsze pełno ludzi. Wzięli ślimaki w czosnku, a później całe mnóstwo muli z frytkami, i wino. Opowiadali sobie dowcipy i historie ze szpitala, i rozmawiali o jej planach. Mówił jej trochę o Estagel, że podobało mu się tam na tyle by trzymać tam dom i często odwiedzać, jak tylko wszystkie sprawy, które wymagają dokończenia, będą już poza nim. Musiała czuć, że nie chce powiedzieć jej wszystkiego od razu, i nie pytała.
Juliette wzięła leżącą obok jej talerza serwetkę i zaczęła ją składać w coraz to mniejsze kawałki, aż w końcu przemieniła ją w coś, co przypominało konia. Był mały i trochę zbyt nierówny by mógł stać sam z siebie. Jej palce były długie, nie aż tak długie jak jego, za to smukłe, szybkie i zwinne, i gdy czegoś nimi dotykała, wydawało się, że mają swoje własne rozumienie świata, że mają własny kompas. Myślał, że są delikatne i wrażliwe, zgrabne, że mają własną osobowość. Zastanawiał się, czy w innych przypadkach są równie uważne i cierpliwe, dotykając ich delikatnie, jak gdyby bał się, że je złamie lub co najmniej wystraszy. A jednak nie były to nerwowe palce. Przepełniała je wynikająca z doświadczenia pewność siebie, osiągały swój cel bez oskarżeń, dyskretnie, jak wytrawny gracz – gracz tak wytrawny, że sam już dawno znikł, pozostawiając swoje zdolności tej cichej zręczności jaką można spotkać jedynie u wirtuozów lub czarodziei.
Wracając przez plac Louise-Michel przyglądali się zachodzącemu ponad miastem słońcu. Juliette zatrzymywała się co kilka kroków i robiła zdjęcia, za każdym razem narzekając, że są do niczego. Horyzont jest krzywy, śmiał się. Wsiedli do metra na Anvers i wysiedli na Blanche, mijając jedynie dwie stacje.
– Gdzie jesteśmy? Zapytała.
– Zobaczysz. Chodź.
– A to tak? Wykrzyknęła gdy znaleźli się na ulicy. Chcesz bym dla ciebie tańczyła?
– Później. Na razie chciałem ci to pokazać skoro i tak byliśmy niedaleko.
– Jest mniejszy niż go sobie wyobrażałam.
– Za to w środku jest sporo miejsca. Wystarczająco dużo. Słyszałem, że pomieści osiemset osób.
– Osiemset? Nieźle. Nie jest to Stade Vélodrome ale i tak całkiem nieźle.
– Ha ha. Na Stade Vélodrome nie zbierają się takie tłumy.
– Teraz nie, ale kto wie, może w przyszłości?
– Cmentarz Montmartre jest tuż za rogiem.
– Naprawdę? Chciałbym pójść na Père Lachaise, rzuciła.
– Możemy pójść. Kogo grób chciałbyś zobaczyć?
– Więcej niż jeden.
– Dawaj.
– Chopin, Morrison, Dumas, Wilde, Modigliani, Piaf, Stein…
– Whoooaaa, to już jest niezła lista!
– To jest Luwr umarłych. Naprawdę chciałabym pójść. A potem na Montmartre i Montparnasse.
– Nie Notre-Dame?
– No tak, tam też, odwróciła głowę i uśmiechnęła się do niego szeroko.
Samochody zatrzymywały się przed nimi jeden po drugim. Wychodzący z nich ludzie po chwili znikali w ciemnym wejściu. Duży, pomalowany na czerwono młyn, skąpany w czerwonym świetle lamp, górował nad parterowym budynkiem. Pomyślał, że nigdy nie będzie mógł powiedzieć jej wszystkiego o sobie. Bez końca będzie musiał podtrzymywać kłamstwo o tym jak wyglądało jego życie przed Marsylią. To było smutne, jak pękniecie na całkiem nieźle wyglądającym wazonie, nie aż tak głębokie by przeciekała przez nie woda, ale wystarczające by nie uszło uwagi. Jedno z tych pęknięć które zawsze odwracane są do ściany, ukryte w cieniu. Ale nie to teraz dręczyło go najbardziej. Gdy wychodzili z metra na ulicę w jego kieszeni znów zawibrowała komórka. Przeczyta tę wiadomość dopiero gdy wrócą do domu ale już wiedział, że pan Kamfora wreszcie się przebudził.