Święte imperium 38

Święte imperium

Rozdział XXXVIII

Stanie się częścią życia tego miasteczka nigdy nie było w planach Jean-Baptiste, nie mówiąc już o byciu wciągniętym w jego odnowę. Jean-Baptiste nigdy nawet nie rozważał takiej możliwości. Żył szczęśliwie na jego obrzeżach i tak miało pozostać. Spokojnie życie, o to mu chodziło. Już i tak miał wystarczająco dużo pracy w winnicy, a to – biorąc pod uwagę jego plany – dopiero początek. Naprawdę nie potrzeba mu żadnych dodatkowych zobowiązań.

Pomysły jednak często zjawiają się w naszych głowach same, bez zaproszenia, i tak się właśnie stało. Ten zamiar musiał się rodzić gdzieś głęboko w nim i powoli, pozostając niewidzialnym dla jego wewnętrznego radaru, udało mu się pozostać niezauważonym, aż w końcu wyślizgnął się na zewnątrz, i to podczas tej dziwnej wizyty w merostwie. Najzwyczajniej w świecie pojawił się, jak żółta gumowa kaczka, która bez ostrzeżenia wystrzeliła na powierzchnię wody w wannie i za żadne skarby nie chciała zniknąć.

Dni mijały teraz szybko, jak gdyby jakiś dziki wiatr wydzierał kartki ze ściennego kalendarza. Budził się o piątej rano, wylegiwał w łóżku do piątej trzydzieści, potem brał prysznic, jadł śniadanie i był przed domem o siódmej, czyli dokładnie wtedy gdy podjeżdżał po niego Jérôme. Dziesięć minut później byli już na polu i witali się ze wszystkimi.

Jean-Baptiste nigdy nawet nie podejrzewał, że ta praca może być aż tak ciężka. Od samego początku każdy z nich był przez cały czas zgięty, sprawdzając grona, liście, grabiąc ziemię wokół drzewek, usuwając jakiekolwiek śmieci przyniesione nocą przez wiatr. Wiele razy widział jak zatrzymywali się by wyprostować się i kilka razy wygiąć kręgosłup w drugą stronę, pozwolić mu chwilę odpocząć. Pracując razem z nimi niczym się od nich nie różnił. Pierwszy tydzień był straszny. Przez całe życie bardzo dbał o bycie sprawnym fizycznie i wytrzymałym, zawsze dużo ćwiczył ale to zupełnie nie przygotowało go do tej pracy. Przez cały czas miał wrażenie, że jest w jakimś obozie pracy do którego na dodatek zgłosił się na ochotnika, a nie że dogląda własnego interesu. Gdy wracał do domu bolało go całe ciało. Zjadał jedynie małą kolację, brał szybki prysznic i szedł prosto do łóżka, a i tak przez pierwsze dwie noce obolałe mięsnie nie dawały mu zasnąć, jak gdyby ktoś nieprzerwanie je nakłuwał, ciągle w innych miejscach. Jak gdyby tego było mało, poranki były katastrofalne. Wstawanie trwało trzy razy dłużej niż zwykle, a chodzić mógł tylko bardzo powoli. Każdego ranka musiał sprawić, by jego ciało zmartwychwstało na nowo, przymusić je do każdego kroku, jak starożytną machinę, która o wieków stała nienaoliwiona.

A potem, nagle, wszystko to zniknęło. Czwartego dnia wstał wyspany i gotowy. Od tamtej chwili znajdował pełną godności radość w ciężkiej pracy obok tych niezmordowanych ludzi, którzy pracowali tak samo ciężko, jeśli nie ciężej, niż on.

W czasie obiadu, gdy każdy starał się ukryć w skąpym cieniu rzucanym przez winorośl i jadł i pił, Jean-Baptiste lubił słuchać ich rozmów. Jak gdyby, na kilka minut, został zaproszony do ich domów gdy rozmawiali o tym, co przydarzyło im się w ciągu dnia. Jak gdyby siedział razem z nimi przy tym samym stole. Jedni rozmawiali po katalońsku, inni po portugalsku i po polsku. Nie rozumiał z tego ani słowa, ale zupełnie mu to nie przeszkadzało. Ważne było to nieznane mu nigdy wcześniej uczucie bycia częścią czegoś namacalnego, tworzenie czegoś razem. Jak gdyby należał do ich rodziny.

Żebym nie został opatrznie zrozumiany – Jean-Baptiste nie miał najmniejszych złudzeń, że to jest rodzina. Było dla niego najzupełniej oczywiste, że tak nie jest. Nie był to nawet krąg przyjaciół. Rzeczywistość była znacznie prostsza i jasna – on był kimś, kto ich zatrudnia, płaci im za ich pracę, oczekuje, że będzie wykonana jak wykonana być powinna, kimś kto ich zwolni, jeśli będzie trzeba. Nie było pomiędzy nimi żadnej innej relacji i z pewnością nie było w nim przywiązania do żadnego z nich. Oni też nie patrzyli na niego inaczej. Umowa pomiędzy nimi była tak jasna jak pełna wypłata na czas.

A jednak, w tej chwili, nie miało to żadnego znaczenia. Jean-Baptiste zaczynał rozumieć, że – pomijając, że jest to tylko biznes – fakt, że oni, razem, sprawiali iż to wszystko miało miejsce, szybko stawało się bardzo ważną dla niego sprawą, nie mniej ważną niż ilość butelek sprzedanych supermarketom. To właśnie z tego uczucia musiała zakwitnąć świadomość, że świat, w którym się znalazł zasługuje na znacznie więcej uwagi niż potrafił mu dać do tej pory.

Jeśli o nie należycie nie dbać, nawet najlepsze idee marszczą się i więdną. To stało się dokładnie wtedy, gdy odpoczywali, z brzuchami pełnymi mięsa i bagietek, rozciągnięci na kocach, zadowoleni, siorbiąc wino, które sami wyprodukowali rok temu, to wtedy właśnie, gdy oni śpiewali Katalońskie pieśni Jean-Baptiste zrozumiał, że nigdy nie będzie jedynie kolejnym okolicznym właścicielem winnicy. Nieprzećwiczone, o ile nie liczyć śpiewania ich od dziecka, piosenki, nigdy do końca wesołe, ich glosy i śmiech, ich ciężka praca obudziły w nim świadomość prawdy tego małego świata, ukrytego pomiędzy wzgórzami i ciągnącymi się bez końca winnicami. On nie był stąd i, pewne jak palące słonce nad nimi, nie był Katalończykiem. Leżący obok niego ludzie byli nieokrzesani, surowi, często – jak dla niego – zbyt obcesowi, zbyt rubaszni i sprośni, ale nie było w nich nic pretensjonalnego, nic fałszywego i nie mógł nie doceniać ich takimi jacy są, żyjących poza światem wypełnionym tabelkami, rachunkami, fluktuacjami na giełdzie, zakorkowanymi ulicami i wszelkimi innymi udogodnieniami jakie codziennie serwował mu Paryż.

Po przerwie rozsypali się po całym polu i znów, zgięci w poł, szukali niechcianych liści i przerośniętych gron. Słońce wciąż stało wysoko a powietrze było tak samo gorące jak przed przerwą. Góry w oddali były niewyraźne, jakby zamglone. Jedynym, czego można było być stuprocentowo pewnym było to, co można było dotknąć – liści, gron, pni drzew, własnego potu.

W czwartek pojechał z Jérôme spotkać się ze starym Vilard’em. Pamiętasz, mam nadzieję, gdy wyjaśniałem, że Jean-Baptiste jedynie wynajmował pole starego Vilard’a i w związku z tym był dość zainteresowany jego kupnem. Gdyby mu się to udało wszystkie jego pola połączyłyby się w jedno wielkie, co oczywiście nie byłoby niczym niepożądanym, nie mówiąc już nawet o tym, że znacznie zmniejszyłoby jego wydatki. Mogli oczywiście pójść tam dopiero po zbiorach, lecz chodziło tu o jeszcze coś – stary Vilard, był, no cóż, stary. Choć oczywiście życzymy mu długiego i pełnego zdrowia żywota, niemożliwe jest zaprzeczenie oczywistego faktu, iż mógł on – w każdej dosłownie chwili – kopnąć w kalendarz, a wtedy nie do przewidzenia było co stanie się z polem. Pewien jestem, że zaczynasz widzieć z tą samą co ja jasnością, iż choć Jean-Baptiste daleki był od desperacji, to jednak zależało mu na możliwie jak najszybszym dobiciu targu.

Andre Vilard, siedząc w swoim fotelu, przywitał go starą, pomarszczoną twarzą. Przez ostatnie pięć minut, mniej więcej, od chwili gdy na stole postawiono dymiący imbryk z herbatą, nie odezwał się ani słowem. Jean-Baptiste i Jérôme siedzieli po drugiej stronie stołu, nie dalej niż dwa metry od niego. Wpatrywała się w nich cała rodzina Vilard’a, ze zdjęć na półce nad małym kominkiem. Jak dla Jean-Baptiste światło było trochę zbyt żółte. Psy, dwa golden retrivery, spały na kamiennej posadzce.

– Panie Vilard, jak wielka jest cześć pola, które zamierza Pan sprzedać?
– Że co?
– Kawałek, jak duży jest?
– Kawałka nie przedam.
– Nie? Mówiono mi…
– Co?
– Mówiono mi, że sprzedaje Pan tylko cześć.
– Gówno prawda. Całe. Całe przedaje.
– Całe pole?
– Ta. Całe. Szysko abo nic.
– Rozumiem… No cóż, trochę to niespodziewane. Nie jestem pewien…
– Szysko. Szysko na raz. Nie mam czasu na pierdoły. Bierz abo nie. Bez targu.
– Jestem zainteresowany.
– Że jak?
– Powiedziałem, że jestem zainteresowany.
– Jesteś?
– Tak, jestem. Zainteresowany. Kupię od Pana całe pole. Jak duże jest
– Dwadzieścia osiem akrów!
– Aż tak duże?
– Doskonałe pole. Dobra ziemia. Obrodzi. Dobre zbiory, rok w rok.
– Mam nadzieję.
– Jak tam zbiory w tym roku?
– Jeszcze zbyt wcześnie by należycie ocenić. Przekonamy się za dwa miesiące.
– Będzie dobry, się nie martw. Z tego pola zawsze dobry zbiór.
– Panie Vilard, ile Pan za nie chce?
– Już rozmawiam z kilkoma zainteresowanymi.
– Oczywiście. Jak rozumiem chce Pan je sprzedać teraz, tak?
– Jak Bóg na niebie. Całe.
– Dlaczego je Pan sprzedaje, jeśli wolno spytać?
– Przedaje i już, nic nikomu do tego.
– No tak, oczywiście. Ale rozumie Pan, że chciałbym mieć pewność, że wszystko z tym polem jest w należytym porządku.
– Szysko w porządku jest! Co mi Pan tu… Byle gówna nie przedaje. Dobra ziemia.
– Oczywiście Panie Vilard, wiem, że ziemia jest dobra. Chciałem tylko…
– Chce kupić?
– Tak, jestem zainteresowany. Jaka jest Pana cena początkowa?
– Żadna początkowa. Nie targuje. Dwadzieścia osiem akrów. Siedemdziesiąt dwa tysiące za akr.
– Siedemdziesiąt dwa?
– Słyszy, siedemdziesiąt dwa. Każden akr.
– To będzie ponad dwa miliony. Dużo.
– Dużo czy nie, taka moja cena. Pole warte. Nie przedam mojej ziemi za nic.
– Tak, oczywiście, że tak. Ale widzi Pan, dwa miliony to dużo pieniędzy.
– Nie chce kupić, niech nie kupuje, nie moja sprawa.
– Jestem zainteresowany Panie Vilard, jestem poważnie zainteresowany. Ale widzi Pan, dwa miliony to bardzo dużo pieniędzy i taki wydatek znacznie obciążyłby moje interesy. Nie byłoby to zbyt mądre z mojej strony.
– Panie…
– Matin. Jean-Baptiste.
– A ta, Matin. Co mie do tego?– Oczywiście Panie Vilard, to moja sprawa. I mam dla Pana propozycję.
– Propozycje? Żadnego targu.
– Tak, propozycję. Jestem pewien, że się Panu spodoba. Inaczej nie zawracałbym panu głowy.
– Nie zawracałby, co? Co to je?
– Zapłacę Panu milion i sto tysięcy, dzisiaj. Taka jest prawdziwa wartość tego pola na dziś. Nie ma żadnych zabudowań. W kilku miejscach ziemia potrzebuje odpoczynku. Partick La Rivière zrobił wszystkie obliczenia. Jedna czwarta pola wymaga dużego nakładu pracy.
– Bzdura. La Rivière sie pomylił. Przepraszam Jérôme, ale taka prawda. Znam pole. Całe dobre.
– Ponadto każdego miesiąca będzie Pan otrzymywał trzy tysiące aż do końca Pańskiego życia. Co miesiąc, żeby o nic nie musiał się Pan martwić.
– Nie, nie, nie, dwa miliony, moje ostatnie słowo!
– Zapłacę też za kucharkę i sprzątaczkę, żeby codziennie miał Pan co jeść.
– Nie, nie, nic z tego!
– I za doktora w Perpignan, który przyjedzie kiedykolwiek Pan będzie chciał.
– Chce mi doktorem płacić za moje pole?
– Panie Vilard, tutaj jest pełny kontrakt i to wszystko jest tu napisane. Mój podpis też tu jest.
– Nie trza mi twego podpisu. Cena zła. Za mało. Nie przedam.
– Panie Vilard, wiem, że Pańscy synowie tu nie wrócą, że Pana nie odwiedzają.
– Moje syny, moja sprawa. Co mu do tego?
– Trochę mi do tego. Partick La Rivière powiedział mi o Pańskim polu, ale prosił, bym się też Panem zajął. Zapłacę Panu i zabezpieczę Pana, ale nie mogę przepłacać za pole. Mam nadzieję, że zaakceptuje Pan moja ofertę.
– Ktoś inny kupi. La Rivière, wciska swój cholerny nos w cudze sprawy.
– Nie ma innych chętny panie Vilard, obaj to wiemy. Nawet gdyby byli, daliby Panu o wiele mniej niż ja daję. Ja Pana nie okradam.
– Dobra, dobra. Już mówił. Idzie teraz. Zmęczony jestem. Późno jest. Niech już idzie.
– Jeszcze chwila, jeśli mogę, Panie Vilard. Niech się Pan nad tym zastanowi, porozmawia z synami jeśli Pan chce. Zostawię ten kontrakt i poczekam na Pańską odpowiedź. Do końca miesiąca. Później, poszukam innego pola. Dobranoc.
– Dobra. Idzie już, zmęczony jestem, niech idzie.

Tak jak Jean-Baptiste się spodziewał, następnego poniedziałku ogłoszenie o sprzedaży pola Vilarda pojawiło się w Occitanie Weekly, najpoczytniejszym czasopiśmie w okolicy. Podana cena dwa miliony sto tysięcy lub zbliżona. Jean-Baptiste zadzwonił na podany w ogłoszeniu numer.

– Pan Vilard?
– Tak, to ja, słucham?
– Dzień dobry Panie Vilard, mówi Jean-Baptiste Matin.
– Ah tak, oczywiście. Dzień dobry. Jak się Pan miewa?
– W porządku, dziękuję. Co u Pana?
– Wszystko jak najlepiej.
– Panie Vilard, dziękuję za zamieszczenie ogłoszenia.
– Nie ma za co Panie Matin. Jak poszło?
– Dokładnie tak, jak Pan to przewidział. Trudno będzie mu to wszytko wytłumaczyć.
– Zajmiemy się tym. Już rozmawiałem z braćmi. Pojedziemy tam w sobotę.
– Doskonale. Powinniśmy się spotkać?
– Tak. Perpignan będzie dogodniejsze?
– Chyba tak. Znajdę jakieś miejsce. Proszę powiedzieć braciom, że ich również zapraszam. Sobota, o piątej?
– Doskonale. Dziękuję za telefon. Miłego wieczoru Panie Matin.
– Miłego wieczoru Panie Vilard.

To nie będzie łatwy weekend, pomyślał Jean-Baptiste. Sobota u Santer’ów, niedziela z synami Vilard’a. Robimy się popularni, nieprawdaż?

Tego piątku Juliette przyjechała później niż zwykle. Na trasie był jakiś wypadek i, jak tysiące innych, na ponad dwie godziny utknęła w korku. Gdy się zjawiła było już zbyt późno i zbyt chłodno by iść na spacer. Zjedli kolację i trochę posiedzieli przy kominku, rozmawiając o pracy, udając jednocześnie, że tego nie robią, a potem poszli spać.

Sobotę spędzili spacerując po polach. Jean-Baptiste chciał jej pokazać jak bardzo urosły winogrona, i że wszystko było należycie przygotowane do zbiorów, które miały się rozpocząć już w poniedziałek. To będzie bardzo długi tydzień, powiedział z entuzjazmem.

– Naprawdę muszę iść? – Juliette nie miała ochoty na odwiedzanie Santer’ów.
– Nie musisz, odpowiedział Jean-Baptiste oczywistym tonem. Nigdy nie powiedziałem, że przyjdziesz, tylko że z tobą porozmawiam.
– Nie wydaje mi się, żebym go polubiła, z tego co mi o nim opowiadałeś. Juliette kończyła nakładać makijaż i spojrzała na jego odbicie w lustrze.
– Mnie też się tak wydaje. Dajmy mu jednak drugą szansę, co powiesz na to?
– Powiem, że robię to wyłącznie dla ciebie panie Matin.
– Przyjmuję twoje poświecenie. Wystarczy mała statuetka czy życzysz sobie wielkiego posągu?
– Wystarczy mi taki rzeczywistych rozmiarów, w samym środku twojego pola, żebyś mnie zawsze widział. Pomożesz z tym zamkiem?

Jean-Baptiste wstał i podszedł do niej. Jej suknia była chińsko-czerwona, prawie muskająca podłogę, trzymana w pasie cienkim, złotym paskiem. Długi zamek z tylu był wciąż niezapięty, odsłaniając jej smukłe plecy. Szedł ku niej z boku i nie mógł zignorować jak czerwone fale materiału sukni sugerowały obecność jej piersi, ukrytych, lecz nie zapomnianych. Jego dłoń znalazła się w ciepłej dolinie pomiędzy jej nogami. Przechyliła nieznacznie głowę, oddychając głębiej, pozwalając mu całować jej szyję, ale po chwili odsunęła go, przywracając ich im planom na ten wieczór. Zasunął zamek i wyszli, porzucając ten pokój jedynie na jakiś czas, wiedząc, że będzie czekał na ich powrót, już wypełniony dymem pożądania, jak sala bilardowa, w której każdy wygrywa.

François i Veronique Santer mieszkali na południowym skraju miasteczka, w domu stojącym na końcu wąskiej uliczki, z dala od jakichkolwiek sąsiadów. Jeśli jakiś agent nieruchomości określi ten dom jako śliczną, położoną w cichej okolicy, piętrową willę z przestronnym salonem, obszerną kuchnią, siedmioma sypialniami, trzema łazienkami, dużym basenem i oszałamiającym widokiem na Pireneje, powiedziałby, choć raz, prawdę.

Santer’owie przywitali ich otwartą bramą, szerokimi uśmiechami i uściskami dłoni. Jean-Baptiste wręczył pani domu bukiet kolorowych kwiatów a panu Santer butelkę swojego najlepszego wina. Juliette powiedział, że pani Santer ma na sobie piękną bluzkę, do której doskonale pasuje ten złoty naszyjnik. Pani Santer odwzajemniła się komplementując jej suknię i poprosiła, by zwracać się do niej Veronique, na co Juliette odpowiedziała, że oczywiście i żeby do niej mówić Juliette. Jean-Baptiste powiedział coś o domu, i że musiał chyba być niedawno odnowiony, prawda? co za wspaniała lokalizacja, i przyjął propozycję bycia oprowadzonym mając nadzieję że Juliette, pozostawiona z Veronique, jakoś sobie przez chwilę poradzi, choć wiedział, że niespecjalnie lubi przybywać w towarzystwie młodszych dziewcząt.

Obiad podano w salonie na parterze. Było to wielki, bardzo przestrony pokój, wolny o jakichkolwiek niepotrzebnych elementów, zamknięty ścianami z gołej cegły w kolorach miedzi, ciemnego brązu i żółci, wymieszanych w stylu współczesnej mozaiki. Na jednej ze ścian wisiał wielki telewizor. Wysoka, bladobłękitna waza stała na posterunku w kącie, popisując się garścią wysuszonych patyków, jak gdyby zawsze gotowym zestawem tępych strzał.

Posadzono ich przy dużym stole, przy którym każdy miał wystarczająco dużo miejsca by utrzymać bezpieczną odległość od innych, nawet gdyby usiało z nimi więcej osób. Biały, gruby obrus przecinał czerwony bieżnik. Na środku stał wazon z przyniesionymi przez Jean-Baptiste i Juliette kwiatami. Jak bezbłędnie zaprogramowane wahadłowce, dwie kelnerki bezszelestnie kursowały pomiędzy stołem a kuchnią. Nazajutrz po tym, jak pan Santer powiedział jej kto będzie dziś u nich na obiedzie, pani Santer zadzwoniła do najlepszej restauracji w Perpignan i zamówiła je, a razem z nimi:

Przystawki:

Grillowana czerwona papryka i bakłażany, podane w oliwie.
Świeży szpinak, podsmażony na oliwie z rodzynkami i orzechami pinii.
Tostowany Kataloński chleb delikatnie posmarowany czosnkiem i lekko pokryty obranymi ze skórki kawałkami świeżych pomidorów, pokropiony odrobiną oliwy z dodatkiem morskiej soli.

Danie główne:

Świeży dorsz, solony, w kawałkach, wymieszanych z pokrojonymi pomidorami, kawałkami czerwonej papryki i cebuli i z czarnymi oliwkami, skropionymi olejem z oliwy. (cztery porcje).
Kawałki (dwadzieścia) gotowanej kaczki, z gruszkami.
Plastry cielęciny (dziesięć) gotowane w bogatym sosie z grzybami.
Kulki mięsne (dwadzieścia) gotowane z mątwą w bogatym sosie pieczeniowym.
Ślimaki (trzydzieści) gotowane na blasze, podane z ostrym sosem.

Napoje:

Woda.
Sok pomarańczowy.
Sok jabłkowy.
Rivesaltes Ambre Vin Doux Naturel.
Côtes du Roussillon Vignobles Closerie.
Butelka (jedna) Glann ar Mor.

Otworzono również wino przyniesione przez Jean-Baptiste i Juliette.

– Rany, tyle jedzenia, ktoś jeszcze do nas dołączy?, zapytała Juliette, na co Veronique natychmiast odpowiedziała:
– Nie, to dla naszej czwórki. Nie wiedziałam co lubicie więc pomyślałam, że przyda się taka skromna selekcja.
– Wygląda bardzo smacznie, wszystko, powiedział Jean-Baptiste.
– Mam nadzieję, że będzie wam smakowało. Veronique zamknęła wstęp do tego wieczoru. François Santer zapytał jakiego wina się napiją i napełnił kieliszki do polowy.
– Macie bardzo piękny dom, zagaiła Juliette starając się utrzymać rozmowę w toku.
– Tak, odpowiedział pan Santer, bardzo nam się podoba. Wszystko to dzieło Veronique, ona to wszystko urządziła.
– Bardzo ładnie, pełno tu światła, włączył się Jean-Baptiste. Ile to zajęło? Juliette nacisnęła swój nóź odrobinę zbyt mocno i przecięła paprykę z krótkim, ostrym piskiem. Bardzo przepraszam, powiedziała, papryka jest cudownie delikatna.
– Najlepsza restauracja w Perpignan. Zawsze tam zamawiamy, powiedziała Veronique z pełnym dumy uśmiechem. Nie ma lepszego miejsca.
– Musisz mi dać ich adres, odpowiedziała Juliette, starając się wypowiedzieć ‘musisz’ z najmniejszym naciskiem, na jaki ja było stać.
– Oczywiście! Odpowiedziała z dumą Veronique. Dam ci numer do właściciela, tak wszystko najlepiej załatwisz. Znacie Jean-Marc Pujol?
– Obawiam się, że nie, odpowiedziała Juliette zastanawiając się, do czego ona zmierza.
– Muszę was koniecznie sobie przedstawić. Jemu też się tu bardzo podobało. On jest dyrektorem, François, dyrektorem, dobrze mówię? – (François Santer: tak kochanie, dyrektorem) – wiedziałam, że dobrze zapamiętam – dyrektoremThéatre de l’Archipel. Obaj zaglądają tu często, zwykle z Christophe Aliot, dyrektorem Pałacu i jego żoną.
– Pałacu? Juliette bardzo w tej chwili pragnęła, żeby jakiś nagły podmuch wiatru zmiótł jej z twarzy te lekko szelmowski uśmieszek.
– Pałacu królów Majorki, w Perpignan.
– Ah tak, Juliette wydłuża słowa. Nie miałam pojęcia, że coś takiego tu jest.
– Jest, świergocze Veronique. Muszę cię tam kiedyś zabrać. Koniecznie.
– Będę zachwycona, Juliette stara się ukryć jej rosnący brak zainteresowania tą rozmową za za kawałkiem lokalnego chleba (delikatnie posmarowanym czosnkiem i lekko pokrytym obranymi ze skórki kawałkami świeżych pomidorów, pokropionym odrobiną oliwy z dodatkiem morskiej soli).
– Panie Santer, lokalizacja pańskiego domu jest bardzo dobra, Jean-Baptiste zdecydował, że już najwyższa pora na zmianę tematu rozmowy. Cudownie musi być siedzieć przy basenie i wpatrywać się w te piękne góry.
– Nie używamy basenu za często, Santer odpowiedział lekceważąco. Nie ma czasu. Poza tym Veronique nie lubi pływać.Kroi ziemniaka. Ja się tu urodziłem, już się napatrzyłem na te góry.
– To w końcu tylko wielka sterta kamieni, prawda? Veronique zamyka tę cześć rozmowy wzruszeniem ramion, które jednak na chwilę ją rozprasza i pozwala by, jak przez pękniecie w werniksie, codzienny głos jej wiecznego niezadowolenia przecisnął się na zewnątrz.

– Rany, co to było? Juliette mówi w drodze do domu, równie rozbawiona co zniesmaczona. Jak oni to znoszą?
– Jej jest chyba łatwiej, odpowiada Jean-Baptiste, jest wyższa. Oboje nie mogą się powstrzymać od śmiechu.

Już w domu, szykując się do lóżka, Juliette zapytała:

– Ona ci się podoba?
– Podoba? Jean-Baptiste zupełnie nie zamierzał ukrywać zdziwienia tym pytaniem.
– Mówiłeś, że jest ładna, Juliette odpowiedziała, niezupełnie od tak sobie.
– Bo jest. Bardzo ładna. Potwierdził Jean-Baptiste.
– Wiec ci się podoba. Juliette nie wydawała się skłonna do zmiany tematu.
– Co tak naprawdę rozumiesz przez ‘podoba’? Jean-Baptiste zapytał szczerze, wpatrując się w nią.
– Czy chciałbyś… no wiesz… Z jakiegoś powodu Juliette nie była w stanie tego nazwać.
– Przelecieć ją, o to ci chodzi? Jean-Baptiste przyszedł jej z pomocą, decydując, że w tej chwili jego prostackie podejście pomoże jej wyrazić się.
– Tak. Przelecieć, zerznąć, zapuścić węża, jak to tam nazywacie. Chciałbyś? Nie krzyczała, ale nie był to też jej zwyczajny, spokojny ton. Coś najwyraźniej ją poruszyło.
– Gdybym cię nie znał? Jean-Baptiste porzucił najwyraźniej nieprzydatną pozycję chcącego jej pomoc i ruszył w kierunku wyjaśnienia sytuacji.
– Nie. Chodzi mi o teraz, gdy ją poznałeś. Juliette zareagowała, zniżając trochę głos.
– A… o to ci chodzi. Jean-Baptiste odzyskał kontrolę nad sytuacją.
– Tak, o to mi chodzi. O to pytam. Czy miałbyś na nią ochotę. Głos Juliette znów brzmiał zaczepnie.
– Nie. Jean-Baptiste odpowiedział najotwarciej jak potrafił.
– ­Nie? Juliette nie wydawała się przekonana.
– Nie. Jean-Baptiste powtórzył.
– Dlaczego nie? Juliette najwyraźniej chciała dokopać się do samego dna.
– A czy ty widząc w galerii obraz Salvadora Dali chcesz go przelecieć? Jean-Baptiste siedział na krawędzi lóżka i wpatrywał się w nią, wciąż stojącą przed lustrem w kącie sypialni.
– Co? Juliette wydawała się nie rozumieć, o co mu chodzi.
– Chciałabyś? Jean-Baptiste powtórzył twardo.
– Co to za porównanie, Jean? Obrazy Dalego nie maja cyków. Ty byś na nie nie poleciał. Juliette zdawała się odzyskać spokój.
– Bezcyckowe obrazy. Jean-Baptiste zarechotał. Świetna nazwa. Ale i tak je lubię. Nawet bardzo. Mógłbym patrzeć na nie bez końca. Ale jakoś mi przy nich nie staje. Jean-Baptiste rechotał dalej.
– Więc nie chcesz jej? Juliette oczekiwała ostatecznej odpowiedzi.
– Ciebie chcę, moja zazdrośnico. Jean-Baptiste, wciąż się śmiejąc, wstał i zaczął iść w jej stronę.
– Nie jestem zazdrosna. Odpowiedziała stanowczo Juliette.
– W porządku. Jean-Baptiste objął ją od tyłu.
– Ciekawa, nie zazdrosna. Juliette powiedziała cicho.
– Oczywiście. Jasne, że tak. Nie zazdrosna. Ramiona Jean-Baptiste zacisnęły się wokół niej.
– Nie. Juliette zdążyła wyszeptać zanim pierwszy z wielu pocałunków jakie wymienili tej nocy dotknął jej ust.

Jean-Baptiste obudził się wcześnie, jak to miał teraz w zwyczaju. Nie chcąc obudzić Juliette wymknął się z łóżka jak tylko umiał najciszej i poszedł wprost do kuchni, gdzie zaparzył sobie filiżankę herbaty i zrobił kanapkę z dżemem. Otworzył laptopa i przeczytał część swojego opowiadania. Już po kilkunastu zdaniach przyszła mu do głowy myśl, ze to, co musi zrobić nie zakończy się jedynie na poprawieniu jego fragmentów czy napisaniu ich zupełnie od nowa. Zadanie, które przed nim leżało było dużo cięższe i o wiele ważniejsze. Jeśli chce, by inni przynajmniej w części uznali jego pisanie za nadające się do czytania, musi nauczyć się jak utrzymać zdrowy dystans do własnej pracy.

Dokładnie w tej samej chwili François Santer siedział przy swoim stole, wpatrując się w dal, jak gdyby w śnieżycę jechał nieznaną mu drogą. Na zewnątrz, za podwójnym oknem zajmującym całą ścianę, wschodziło słonce. Pierwsze promienie światła przebiły chmury i przeszyły niebo. Woda w basenie straciła już ciemnogranatowy kolor i rozpoczęła swoją codzienną podróż w kierunku lazuru. Ale on nie wiedział żadnej z tych rzeczy. Poprzedni wieczór niczego nie ujawnił. Musi dowiedzieć się, co kombinuje Matin i kim dokładnie jest ta Juliette. Jak każdego, kto wspiął się po chybotliwej drabinie sukcesu za pomocą odwiecznej tradycji wbijania przeciwnikom noża w plecy, zżerał go strach. Jego żona wciąż spała na górze. Dobrze wiedział, że po awanturze zeszłej nocy zejdzie na dół tylko wtedy, gdy jego tu nie będzie, albo gdy skończy się jej gin. Trzeba było zostać wdowcem, pomyślał i, z nadzieją że ich uniknie, zaczął obmyślać pułapki jakie może zastawić na niego Matin. Było wciąż wcześnie i chłodnawo. Odrobina whiskey na pewno mu nie zaszkodzi.

Juliette wstała przed dziewiątą. Jean-Baptiste powiedział, że zrobi jej jajecznicę i bagietkę z szynką i serem, ale nie chciała. Ja coś zrobię, dla nas obojga, powiedziała nastawiając czajnik.

Nie chodziło chyba wyłącznie o to, że ubrana była jedynie w satynowa koszule nocną i szorty, z nogami i rękoma zupełnie odsłoniętymi, wciąż promieniejąca długim snem. Nie był to tez jej promieniejący uśmiech. Ani jej oczy, ani rozpuszczone, zwichrzone włosy. Nawet nie to, w jaki sposób poruszała się po kuchni, wdzięcznie, bez najmniejszego wysiłku, jak gdyby spędziła tu całe swoje życie. Bez ostrzeżenia coś, co wydawało się pozbawionym jakichkolwiek innych cech zadaniem przygotowania jajecznicy, kilku kanapek i kakała przemieniło się w życzliwy, skupiony, bezwarunkowy akt dbania o kogoś. Energia tego odkrycia przeszyła go jak piorun i uświadomiła mu, że miejsce, które nazywał domem było do tej pory jedynie budynkiem. Nagła fala tego uczucia była tak silna i tak intensywna, że zupełnie nie miał czasu by na nią zareagować inaczej jak tylko poddać się jej kompletnie. Zgoda i harmonia, nieznane mu uczucie równowagi, jak gdyby obie strony niewidzialnej wagi w końcu odnalazły się na tym samym poziomie, tak właśnie się czuł. W jednej chwili nadeszła kolejna fala, wypełniając go niemożliwym do powstrzymania pragnieniem usunięcia wszystkiego ze stołu jednym ruchem i, zamiast konsumować jajecznicę i kanapkę, skonsumować Juliette i, bez żadnych ograniczeń, dać się skonsumować jej.

error: Content is protected !!