Jeden po drugim zaszyli się w przytułkach swoich domostw
I już przy pierwszych promieniach słońca
Niczym wyczerpany dzień zarzucają na siebie zmrok
Nie szukają inspiracji
Nie szukają zapomnienia są
I to chyba przeraża ich najbardziej
Kiedyś jednemu z nich uroiło się że jest ogrodnikiem świata
Jego wściekłość podpalała bogu ducha winne krzewy
Spóźnionymi nakazami zatruwał nieskalane lica kamieni
Wkrótce jednak przepadł w tłumie targujących się o jutro
Siermiężnej ławicy otrzaskanej w unikaniu sieci
Błędów popełnionych już niejeden raz której wciąż się wydaje
Że istnieje czas choć ani ptak ani ryba ani żaden z bezdzietnych muchomorów
Nie wie nic o kartkach z kalendarza ani o ciasnym trzepotaniu godzin
Nieustanne przeobrażanie się nie jest maską lecz twarzą nieskończoności
A ja
Trzymałem twoje dłonie i kapałem się w twoich oczach
Jeszcze zanim podano mi ręcznik trzeźwego spojrzenia
Bym całkowicie osuszył się z pospolitych pragnień
Wieczorami śpiewam ci o niepoznanych drogach
O górach za górami o wodzie jak księżyc śpiewam ci tak długo
Aż wielkoduszny ptak wybaczenia uniesie cię naprawdę wysoko
Popatrz za rękę prowadzi nas
Alicja popękanych luster