Święte imperium
Rozdział przedostatni, a przynajmniej ten, który powinien nim być
Następnego dnia rano Jean-Baptiste obudził się wcześnie lecz zamiast od razu wstać został w łóżku. Juliette, wtulona w niego, wciąż spala. Czuł ciepło jej ciała. Delektował się nim. Jej naga pierś dotykała jego boku, jej ruch zsynchronizowany z jego oddechem. Włosy zakrywały jej ponad połowę twarzy. Jeśli kiedykolwiek był szczęśliwy, to właśnie teraz.
Szesnasty grudnia nie jest jakimś specjalnym dniem. Mógł o nim na chwilę zapomnieć (któż by go za to winił) lecz nie zapomniało o nim ani miasto, ani reszta świata. Ludzie robili to, co każdego roku robi się szesnastego grudnia – szli do pracy (albo szkoły, jeśli mieli szczęście być młodsi), wcześniej zawieźli dzieci do żłobka lub zaprowadzili je przedszkola, robili zakupy, oglądali telewizję. Niektórzy poszli na basen lub na siłownię. Niektórzy będą uprawiali miłość, inni znajdą się w kinie, ktoś będzie miał randkę, a ktoś inny w dalszym ciągu będzie pisał swoją pierwszą książkę. W tej wielokolorowej, wielocelowej ekosferze ludzkiej aktywności Jean-Baptiste, pięć po dziewiątej rano, obudził się ponownie, tym razem wyrwany ze snu upartym dzwonkiem telefonu. Dzwonił Pierre Rivet.
Jean-Baptiste: Halo?
Rivet: Obudziłem cię?
Jean-Baptiste: Nie, w porządku, i tak miałem właśnie wstać.
Rivet: Chyba coś mamy Słabe, ale to może być pierwszy sygnał.
Jean-Baptiste: Co to takiego?Rivet: Przed Notre-Dame była dziwna szamotanina.
Jean-Baptiste: Dziwna?Rivet: Dość dziwna. Jakiś staruszek wpakował się prosto w grupę skatebordzistow.
Jean-Baptiste: Skatebordzistow?
Rivet: Myliśmy, że zrobił to celowo.
Jean-Baptiste: My?
Rivet: Ja i… Mój znajomy, gliniarz, pracuje w 4tej dzielnicy. Wygląda na to, że ten facet zrobił to specjalnie, chciał chyba narobić zamieszania że tam się bawią, klął ile wlezie i narobił wokół tego sporo hałasu.
Jean-Baptiste: I ty masz mu to za złe? Najwyższy czas, by ktoś w końcu zareagował.
Rivet: To nie to. Ten gość porusza się jak stary dziad, zgarbiony i powolny, potem nagle kłoci się z tymi małolatami i w końcu odchodzi wyprostowany, jakby miał dwadzieścia lat.
Jean-Baptiste: Dowcipniś w średnim wieku?
Rivet: Możliwe. Ale ryzykowne. Nigdy nie wiadomo co te dzieciaki przy sobie mają. Jakoś się to nie klei.
Jean-Baptiste: Może brak mu piątej klepki?
Rivet: Może. Tak czy inaczej, trochę to dziwne. Gliniarze zapakowali chłopaków. Może coś dostaniemy, nitkę z jego płaszcza czy coś.
Jean-Baptiste: Może. Ale nic nie wskazuje, że to był on.
Rivet: Nic, ale musimy mieć oczy szeroko otwarte.
Jean-Baptiste: Dokładnie. Daj mi znać jak będziesz coś miał.
Rivet: jasne. Na razie.
Jean-Baptiste odłożył telefon. Czy to może być to? Czy to na tę chwilę tak długo czekali?
To stało się wiele miesięcy wcześniej, zanim pojawiła się Juliette, przed Paryżem, przed zbiorami. Wydawało się to też tak dalekie, prawie. Bardziej przypominało odlegle wspomnienie, niemile, wepchnięte w kąt umysłu przez wszystkie to dobre rzeczy, jakie się od tamtej pory wydarzyły. Z przyjemnością by to zignorował, wiedział o tym, bez wahania zapominałby o tym zupełnie, gdyby nie kłująca świadomość, że to, o ile go nie powstrzyma, znów się wydarzy.
„Kto to był? Zapytała Juliette, przeciągając się leniwie, wciąż w łóżku.
„Pierre Rivet,” Jean-Baptiste odpowiedział z kuchni. „Co chcesz?”
„Kawę!” krzyknęła Juliette „i ciebie, zaraz potem.”
Czy nie wydaje ci się, że to niesamowite, ile dobrego może dać oczyszczenie atmosfery? Wszystkie strachy jakie dręczyły zarówno Jean-Baptiste i Juliette przepadły bez śladu. Wszystkie przeszkody, jakie stały na ich drodze, runęły. Gdy tylko zakończy się wernisaż i Juliette pożegna się z ostatnimi odwiedzającymi i powie do zobaczenia chłopakom z galerii, będą wreszcie mogli byc naprawdę sami – i, pomimo wszystkich różnic, jakie zdawały się ich dzielić, nie trzeba było aż tak wiele czasu by sobie wszystko poukładali.
„Widzę, że powiesiłeś tutaj to zdjęcie?” Juliette była wyraźnie zadowolona, że je zatrzymał.
„Mówiłem ci, że będzie pasowało.”
„Jak ulał. Wciąż je lubię.”
Galerię otwierano dopiero o pierwszej po południu, więc nie spieszyło im się do wyjścia z domu. Dni spędzali na seksie, tak często jak tylko Juliette miała na to ochotę a Jean-Baptiste dał rade, i rzadko jedli w domu, unikając w ten sposób cierpień jakie zadałyby im jego kulinarne wyczyny. Gdy Juliette była w galerii, on spędzał czas w Versailles. Firma rozrosła się znaczenie bardziej niż się tego spodziewał, lecz teraz, gdy już posmakował słodkich gron sukcesu, był przekonany, że chce by rozwijała się jeszcze bardziej. Ale to nie biznes dawał mu największe zadowolenie – nie liczba sprzedanych butelek czy zarobione pieniądze. To było oczywiście ważne, nawet bardzo ważne, ale to coś zupełnie co innego sprawiało mu największą satysfakcję. Najważniejszą gratyfikacją była dla niego możliwość dania komuś pracy, czegoś co miało sens i pozwalało zarobić pieniądze. Nigdy tego o sobie nie wiedział. Jeszcze jeden kawałek układanki, którą od jakiegoś czasu już składał, stwarzając siebie na nowo, jak gdyby ten poprzedni on, ten, który niegdyś był członkiem Kręgu, nigdy nie istniał, a nawet jeśli kiedyś istniał, to w jakimś dawnym, odległym teraz życiu. To poczucie zmiany, niczym wielki filodendron, rozrastało się w nim i jedno po drugim wyzywało na walkę konną lub pieszą wszystkie jego poglądy i przekonania i świadomy był, że bliski jest chwili, w której spojrzy na swoje poprzednie życie jak na starą pocztówkę z miejsca, które kiedyś, dawno temu, odwiedził, ale z którym nie czuł się w żaden sposób związany. Nie było dnia by nie nauczył się o sobie czegoś nowego, że doznał jakiegoś nowego olśnienia. Ten poprzedni on znikał już od dłuższego już czasu a Jean-Baptiste Matin, zajmujący się swoimi sprawami człowiek jak wielu innych, rósł, jak gdyby każdy nowy dzień dokładał mu jakaś nowy kawałek. Ta transformacja nie odbywała się poprzez jakąś monumentalną zmianę lecz poprzez małe sprawy każdego dnia, sprawy na które inni prawdopodobnie w ogóle nie zwróciliby uwagi. To mógł być gest lub jakieś słowo, albo coś, co zobaczył w telewizji albo przeczytał w gazecie – a nawet co sam powiedział czy napisał. Czuł, że odzyskuje siebie, albo że wydobywa się, powoli i ostrożnie by przyzwyczaić oczy, z całkowitego zaćmienia. Był grudzień, zimne ulewy wciąż chłostały miasto ale on zupełnie mu to nie przeszkadzało. Mieszkanie wypełnione było światłem i ciepłem i, od kiedy ona tu była, nie miał już wrażenia, że kuchnia jest pusta i, pomimo wyrzyskich nowoczesnych udogodnień, nijaka. Co wieczór zamawiał taksówkę i jechał po nią do galerii. Ludzie wciąż przychodzili zobaczyć wystawę, nie tak wielu jak pierwszego dnia ale w wystarczającej ilości by Juliette miała tam co robić. Sprzedała nawet kilka zdjęć i dostała zapytanie z galerii w Metz. Jean-Baptiste pisał rzadko, ale nie przestał robić notatek, głownie w swojej głowie. Dotarło do niego, że musi teraz nauczyć się opisywać rzeczy tak, aby mogły być a) wyobrażone przez czytelnika tak jak on chciał i b) dały się odczuć przez czytelnika w taki sposób, w jaki on sobie życzył. Niespodziewanie ujawnił się cały świat jego braków – i nie chodziło tu jedynie o poszukiwanie innych, intrygujących sposobów na opisanie czegoś – było tego znacznie więcej; synonimy słów już użytych a znów potrzebnych, nazwy kolorów, różnych rodzajów uśmiechu albo dezaprobaty. Gdy chciał opisać drogę, na przykład, wszystko co musiał zrobić to rzucić na papier kilka przymiotników, może nazwy kilku podstawowych kolorów albo jakieś porównanie – nie trzeba było niczego więcej; lecz gdy zamierzał sprawić, by jego czytelnik poczuł zapach przyniesionych przez kochanka kwiatów lub powiew porannej bryzy gdy podbija piaszczystą plażę zanim słonce zbudzi ją z gwiaździstej nocy, do tego potrzebował o wiele więcej. Czuł, że żyje i chciał by tak samo czuli się jego czytelnicy. Kto wie, być może kiedyś będzie taki dzień. Uczył się na niej – patrząc na jej twarz gdy wieczorem czytała książkę, patrząc na jej palce gdy jadła, wpatrując się w jej oczy gdy mówiła, że ktoś zamówił kolejne zdjęcie, a jej palce wykonywały ten krótki, niespieszny ruch przenoszący włosy z policzka za ucho, aż wreszcie zrozumiał, że to wcale nie była poprzedzająca pisanie lekcja ale wszechmocna potrzeba nauczenia się jej, i że dotyka jej słowami tak jak niewidomy dotyka dłońmi świat. Czy był niewidomy? A może był jak malarz, używający całą gamę pędzli i kolorów by przenieść na płótno jego własne rozumienie świata, jego uczucia i myśli; by stworzyć żywy, pozbawiony czerni, zrobiony wyłącznie z kolorów światła obraz. Wciąż szukał odpowiedniego słowa by to nazwać, jednego słowa by to oswoić, ale wiedział, że to słowo będzie jednoczenie wrogiem, słowem niepotrzebnym, zbędnym, słowem, które, zamiast nadać temu nazwę i uczynić drogim i pełnym życia, zamiast tego zagłuszy to uczucie i, jak złośliwy policjant słów, zdusi i zgniecie mu krtań, i uczyni je niemym.
Juliette miała zostać do Gwiazdki a potem wrócić do Marsylii, gdzie już nie mógł się jej doczekać jej stęskniony szef; Jean-Baptiste miał do niej dołączyć w przedostatni dzień roku. Przedyskutowali już co muszą zrobić by ich życie pomiędzy Paryżem, Estagel i Marsylia było możliwe i Juliette wpadła na to, że przecież może pracować zdalnie, co miało swoje dobre strony, których jej szef jeszcze nie był świadom. Było za wcześnie by podejmować wielkie decyzje, powiedziała, i będzie lepiej jeśli dadzą sobie tyle czasu ile będą potrzebowali by zobaczyć czy to coś jest pomiędzy nimi jest nigdy nie praną ścierką do podłogi czy może jednak bardziej przypomina miłą w dotyku koszule bawełnianą.
Mówi się, że nigdy nie jest zbyt wcześnie by poddać człowieka testowi, i taki test właśnie zbliżał się ku Jean-Baptiste wielkimi krokami. Prezent pod choinkę. Relacja pomiędzy nim a jego mentorem była zupełnie innego rodzaju – sucha i rygorystycznie trzymająca się zasad na zewnątrz, podczas gdy wewnątrz była znacznie cieplejsza, nigdy jednak nie przekraczając niewidzialnej linii oddzielającej ucznia i mistrza. Jean-Baptiste chciał podarować Juliette coś, co nie tylko sprawiłoby jej przyjemność, lecz także było użyteczne. I już tu był, przed nim – test znajomości Juliette. Najlotniejsze, a jednocześnie najbardziej obciachowe byłoby kupienie jej jakiejś biżuterii albo ciuchów. Zdał siebie sprawę, że właściwie nie ma pojęcia, jakie lubi książki – to znaczy coś na ten temat wiedział ale nie na tyle by samemu wybrać dla niej książkę. Uwielbiała czytać, tego był pewien. I oczywiście kręciła ja fotografia. Czy dobra książka o fotografii i powieść, którą chciał by przeczytała były dobrym połączeniem? Miał wrażenie, że tak ale, jak to często bywa – i to nie tylko w nauce – odpowiedź na jedno pytanie jedynie otwiera drzwi ku kolejnym pytaniom. Jeśli chodzi o fotografię zupełnie się na tym nie znał a, co mam nadzieje jest dla nas wszystkich oczywiste, nie chciał jej kupować czegoś pospolitego. Otoczony szarzyzna grudniowego popołudnia Jean-Baptiste przemierzał ulice Paryża szukając w tej kwestii porady. Przewertował już chyba całą bibliotekę lecz wciąż nie natknął się na cokolwiek co choćby odrobinę przypominało to, co fotografowała Juliette. W trakcie tych poszukiwań zrozumiał, że ludzie robili zdjęcia absolutnie wszystkiemu, jak gdyby wszystko się do tego nadawało. Krajobrazy, miasta, koncerty, portrety… na dokładkę było też pełno dziwacznych, współczesnych rzeczy, nieugłaskanych i niedopracowanych ale jednocześnie dość wyzwalających, potwierdzając istnienie przestrzeni nie tylko dla rożnego rodzaju fotografów ale też ich publiczności. I choć pokazane w nich zdjęcia właściwie mu się nie podobały, a nawet wręcz przeciwnie, to być może właśnie dlatego z tymi książkami spędził najwięcej czasu. To było jak wejście, bez żadnych restrykcji, do czyjegoś umysłu; osoby zupełnie nieznanej, obcego człowieka żyjącego gdzieś bardzo daleko, który nagle, poprzez kolekcję fotografii usiadł obok i powiedział cześć, jak leci? pogadamy o tym? Wreszcie, trzy popołudnia i mnóstwo podobnych książek później, znalazł coś, co dało mu iskierkę nadziei. Stało się tak dzięki pewnej starszej pani, która zauważyła, że przewraca kartki jednej książki za drugą i w końcu o niego podeszła. To nie tak się robi, powiedziała, czegokolwiek szukasz nie znajdziesz tego w taki sposób. Na co on odpowiedział, że szuka książki o fotografii która nada się na gwiazdkowy prezent ale nie był pewien, jaką ma kupić. Kobieta spojrzała na niego i nic nie mówiąc zniknęła pomiędzy półkami. Po jakiejś chwili siedziała przy biurku, starszym jeszcze niż ona sama, kiwając by podszedł i usiadł koło niej. Popatrz na te, powiedziała, popatrz uważnie. I na tę, wyciągnęła kolejną książkę, nie z fotografiami ale obrazami. Pewnie myślisz, że w najważniejsze w fotografii jest to na co pozwala ci patrzeć, powiedziała, i właśnie dlatego znalazłeś się w kłopocie. To bardzo stary błąd, ciągnęła babcinym głosem, a ty, niestety, nie jesteś jedynym, który go popełnił. Przedmiot to jedynie narzędzie, marionetka. Tu chodzi o światło. Proszę, przesunęła delikatnie rękę w jego kierunku, popatrz na tę fotografię. Co widzisz? Chyba… człowieka i jakąś eksplozję albo pożar obok niego, powiedział Jean-Baptiste, zupełnie nie mając pojęcia czy ją rozumie, to jakieś złoża ropy czy coś w tym rodzaju? Tak, powiedziała, w Kuwejcie, lecz nie będziemy o tym teraz rozmawiać. Powiedz mi, spojrzała na niego, czy to zdjęci ci się podoba? Czy mi się podoba? Jean-Baptiste, zaskoczony pytaniem, powtórzył za nią jak echo. Właśnie, czy ci się podoba. Chyba tak, powiedział Jean-Baptiste, całkiem zbity z tropu i zaczynający podejrzewać, że traci z nią czas. Mam nadzieje, że tak, powiedziała kobieta, nawet jeśli tylko trochę. Zapytaj teraz samego siebie dlaczego ci się podoba. Co sprawia, że ci się podoba. Jeśli chodzi o sztukę to jedyne pytanie na jakie musisz sobie odpowiedzieć. Reszta to pieniądze. Prawdziwa sztuka wydarza się pomiędzy tobą a tym zdjęciem, teraz, tutaj. Ten kontakt jest tym, o co w sztuce chodzi. Gdy odpowiesz sobie na to nie będziesz już więcej kartkował książek. A teraz proszę popatrz tutaj, otworzyła drugą książkę, i przyjrzyj się jak starzy mistrzowie malowali swoje prace. Nie patrz na to co jest namalowane, jeśli dasz radę; przyjrzyj się za o światłu i cieniom, zobacz jak odmienne były, poczuj ich respekt dla światła, zrozum jaka cześć mu oddawali. Zostawię cię teraz z nimi, wskazała na obie książki; nie spiesz się. Patrz na światło, zawsze patrz na światło. Jej głos zanikał w miarę jak się od niego oddalała, aż zniknęła pośród półek. Jean-Baptiste spędził tam trochę ponad godzinę i wyszedł z torbą książek, które mu poleciła. Jeśli się jej nie spodobają wróć i oddam ci pieniądze, ale nie wierzę by chciała żebyś się ich pozbył. Ale mam nadzieję znów cię tu zobaczyć. Jej uśmiech miał w sobie ten specjalny rodzaj czystości jaki posiadają jedynie bardzo starzy ludzie, i to tylko ci niewinni, którzy nie są już kłopotani sprawami dnia powszedniego. Podziękował jej i zostawił ją, otoczoną własnym oceanem zapachów, półek w kolorze cynamonu, niespiesznie przewracanych stron i wolno czytanych słów, czczonych, kolumn, na których opierał się jej świat.
Na zewnątrz było ciemno i wietrznie i chyba siąpił deszcz. A może było ciemno i bardzo padało? Pewne jest, że było zimno. Musiał złapać taksówkę i pojechać do domu, schować książki w szafie, zbiec po schodach na dół do taksówki i podać kierowcy adres galerii. Za trzy dni Gwiazdka.
Jean-Baptiste zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że gdy on słuchał starszej pani i porównywał zdjęcia z obrazami, Juliette była nie dalej niż trzysta metrów od niego. Udało jej się w końcu wyjść z galerii i miała nadzieje znaleźć coś co nadawaliby się na prezent dla niego. Jego mieszkanie w Paryżu niewiele jej pomagało – poza kilkoma książkami o produkcji wina i kilkoma powieściami nie było tam nic, co mogłoby popchnąć ją w kierunku prezentu, który sprawiłby mu przyjemność. Dom w Estagel tez nie był zbytnio pomocny. Przez kilka ostatnich dni starała się przypomnieć sobie wszystko co kiedykolwiek powiedział lub zrobił, na ile tylko mogła. Co ja o nim wiem, pytała siebie. Jej odpowiedz brzmiała: niewiele. Wiem, jak wygląda, jak się ubiera, że chodzi rano na bosaka, że lubi mięso ale nigdy nie odmawia sałatce; z jakiegoś powodu woli ziemniaki od frytek, cos niecoś wie o winach ale zawsze trzyma też kilka butelek whisky; lubi ciszę ale gdy prowadzi samochód słucha heavy metalu. Zdarza mu się gadać bez końca, kiedy indziej milczy godzinami. Pisze opowiadania, które tak naprawdę wcale mu się nie podobają. Rzadko się przy czymś upiera ale gdy już się na coś zaweźmie, nikt nie może go od tego odwieść. Lecz poza tym – kim naprawdę jest człowiek, obok którego budzi się teraz codziennie? Kim jest ten, którzy pojawił się na jej drodze, ten nie mający o tym zielonego pojęcia producent wina? Co powinnam mu dać, zapytuje siebie Juliette, nie będąc nawet pewną do jakiego typu prezentów jest przyzwyczajony. Pomyślała, że powinno to być coś małego, nieostentacyjnego a jednoczenie pokazującego, że ją obchodzi. Do jasnej cholery, co to powinno być?
Zawsze, gdy utknę pisząc jakąś historię, porzucam ją na tak długo, jak to jest konieczne. Żeby zresetować umysł, że tak powiem. By spojrzeć na nią z dystansu, jeśli to w ogóle dla autora możliwe. Żeby podładować baterie, choć to akurat rzadko kończy się dla mnie dobrze. Masz zupełną rację – nigdy nie powinienem o tym mówić. Mój wydawca bez końca pyta, kiedy wreszcie zobaczy ukończoną książkę i gdyby tylko wiedział, że pętam się po kawiarniach lub przemierzam ciemne grudniowe ulice, no tak, znów masz rację, nie spodobałoby mu się to. Zabrzmiałyby słowa, i to nie słowa, które można by tu napisać, o nie. Udawajmy więc, że ja nigdy tego nie powiedziałem, a jeśli nawet, to tak cicho, że dotarło to tylko do ciebie, zgoda?
Juliette przestała zastanawiać się nad prezentem dla niego i wyszła ze sklepu. Poszła w dół ulicy i weszła do kawiarni. Zamówiła swoją ulubioną caffé latte z podwójnym mlekiem i ciasteczkiem, nie, bez cukru, dziękuję, i usiadła przy małym stoliku obok okna. Oprócz niej była tam jedynie mała grupa, tylko trzy osoby. Na zewnątrz niepodzielnie rządziła ponurość grudniowego popołudnia lecz w środku było wystarczająco przytulnie, a na dodatek rozgrzewała ją kawa. Nie chodzi wyłącznie o prezent, myślała, nie, to jedynie wskaźnik w jakim miejscu się teraz znalazła. Ta Gwiazdka, ten nadchodzący Nowy Rok, jeśli nie zamknie tych drzwi teraz, jeśli wpuści go do środka, wpuści go do środka, no tak, na zawsze. Cokolwiek się w przyszłości stanie, on już zawsze będzie częścią jej życia. Ojcem jej dziecka, dzieci może. Siedzieć w prawie pustej kawiarni Juliette nie podejmuje decyzji o nim lecz o sobie, o tym jak wyglądać będzie jej życie, podejmuje decyzję, której trzymać się będzie do końca życia, chyba że… rany, jak w ogóle można podjąć taką decyzję nie mając pojęcia co przyniesie przyszłość? A co, jeśli on okaże się zupełnie innym człowiekiem, kimś kogo nie lubi? Co, jeśli rozwinie jakieś cechy, których nie będzie mogła zaakceptować? Co, jeśli ich światy pójdą swoimi własnymi drogami, jeśli wytworzy się pomiędzy nimi przepaść i będzie rosła aż w końcu, wciąż dzieląc jedno łóżko, żyć będą jak gdyby żyli na dwóch różnych kontynentach, jednym Juliette a drugim należącym do mężczyzny, którego niegdyś znała jako Jean-Baptiste. Jak ktokolwiek może w ogóle podjąć taką decyzję? Juliette ma już dla niego prezent, ale dobrze byłoby położyć pod choinką coś namacalnego. Rozejrzała się dookoła – na ścianach wisiał sznur niezdolnych zainteresować ją fotografii, ludzie w rogu rozmawiali i śmiali się, pracownicy zabijali czas udając, że są czymś zajęci. Na zewnątrz deszcz przestał padać. Maszyna do robienia kawy zachłysnęła się i stanęła. Nieważna muzyka, udająca jazz, tak, właśnie tak, to jest to, jazz, on lubi jazz, coś z Coltraina albo Davisa będzie dobre, jakaś limitowana edycja czy coś takiego. Wstała i poszła do sklepu muzycznego mijając po drodze księgarnię, w której Jean-Baptiste, jej Jean-Baptiste, uczył się doceniać światło i cień.
Po powrocie do galerii schowała torbę w bałaganie jaki mieli na zapleczu. Jean-Baptiste zjawił się jak codziennie, tuż przed ósma i razem z właścicielami galerii poszli coś zjeść. Następnego dnia galerię zamykano na tydzień; otworzą ją dopiero przed Nowym Rokiem, gdy Juliette będzie już z powrotem z Marsylii.
Jean poznał André na uniwersytecie, obaj studiowali sztukę, z tą różnicą, że André studiował historię sztuki a Jean chciał zostać malarzem. W końcu decydowali, że niewiele z tego wyjdzie, i że otworzą razem galerię. Po kilku latach znaleźli miejsce, które im się podobało, nie w Paryżu lecz za wielką wodą, w Nowym Jorku. Cztery lata później przenieśli się do San Francisco, gdzie w Soma prowadzili małą galerię. Minęły kolejne cztery lata i znów byli w Paryżu, inwestując wszystkie oszczędności w kupno mieszkania i ich galerię. Wydawało się, że znajdowali szczęście w swojej pracy i cierpliwym odnajdowaniu równowagi pomiędzy swoimi charakterami. Jean był o trzy lata starszy od André, z twarzy przypominał żeglarza, miał szeroki, otwarty uśmiech i żywe, zapraszające do środka oczy. Zadawał wiele pytań a gdy odpowiadał na te zadane jemu, robił to ze wszystkimi szczegółami, dając o wiele więcej niż od niego oczekiwano. André był wysoki, raczej nieśmiały i gdy mówił nigdy nie patrzył ci prosto w oczy lecz zawsze pół centymetra obok. Jego uśmiech był cienki ale nie dlatego, że się nie uśmiechał – tylko ktoś kto go nie znał mógł tak pomyśleć – śmiał się, i to bardzo, tyle tylko, że do wewnątrz. To właśnie André zdecydował, że powinni skupić się na fotografii i to on zawsze aranżował ustawienie wystawy.
Juliette przyglądała się jak Jean-Baptiste je i rozmawia. Nie mogła zaprzeczyć, że jest przystojnym, atrakcyjnym mężczyzną. Jego czarne włosy urosły trochę za bardzo i zaczynały się śmiesznie kręcić, nadając jego twarzy lekko komiczny charakter. W jej oczach był poważnym mężczyzną i ten dodatek zupełnie do niego nie pasował, jak coś jedynie na wpół rozwinięte, dobre dla tych, którzy są niezdecydowani ale nie dal niego. Powinien albo zapuścić włosy, albo je obciąć. Sposób w jaki trzymał kieliszek, to jak kroił mięso na talerzu, jak patrzył na kogoś kto do niego mówi, wszystko to sugerowało, że jest osobą, która wie czego chce od życia, kimś kto łatwo podejmuje decyzje i podąża za nimi. Ten ktoś się jej podobał. Podobało się jej jak zwracał się do ludzi, ze spokojną uprzejmością lecz bez udawania że się z nimi zgadza gdy tak nie było. Znała jego zręczne palce, znała jego naiwność i upór i kochała go teraz, siedzącego przed nią, zapraszającego chłopaków do Estagel by ich odwiedzili i razem z Juliette zrobili zdjęcia górom i winnicy.
Gdy wyszli było już dobrze po północy. Taksówka wiozła ich przez opustoszałe, ciemne ulice skropione żółtymi kałużami wypełnionymi po brzegi światłem lamp. Miasto, uśpione, zapadło się w sobie i nie było zainteresowane niczym poza własnym snem, dalekim od kłopotów, aż do chwili, gdy sklepy znów zostaną otwarte a ludzie będą robili ostanie przedświąteczne zakupy, gdy czerwone i złotożółte lampki zalśnią wzdłuż ulic, a w sklepach i domach handlowych ponownie rozbłysną się wielkie choinki, gdy dorośli będą rozgrzewać się parującym vin chaud a dzieci znów będą chciały dotknąć Świętego Mikołaja. Ich małe drzewko czekało na nich w domu i ani słowem nie skomentowało jakże późnego powrotu, a gdy zdarli z siebie ubrania i zapadli w bezdenność należącej tylko do nich nocy, odwróciło bombki w inną stronę.
Rano Juliette wstała pierwsza i przygotowała jajecznicę z tostami i kakao. Obudziło go jej krzątanie się w kuchni. Nic nie uderzało w okna. Niebo było jasnoniebieskie. „Wstawaj śpiochu!” Juliette krzyknęła z kuchni. „Mamy sporo do zrobienia!”. „Niby co?” pomyślał. „Co mamy do zrobienia?” odkrzyknął. „Galeria, zakupy, gotowanie!” odpowiedziała, nie skrywając podniecenia. „Jutro Gwiazdka! Wstawaj i chodź tu zjeść ze mną śniadanie.”
“Na jutro wolisz rybę czy mięso?”, Juliette zapytała gdy jedli.
“Ryba byłaby super ale zrób co sama chcesz. Na co ty masz ochotę?”
“Ryba będzie dobra. Coś wymyślę. Mam nadzieję, że będzie ci smakowało.”
“Nie zamówimy kolacji?” Jean-Baptiste był lekko zdziwiony.
“Zamówić? O nie. Nie. To Gwiazdka. Czas dla rodziny.”
“Rodziny? Jesteśmy rodziną?”
“Nie, nie jesteśmy.” Juliette zwolniła. “Przynajmniej jeszcze nie. Chciałbyś, żebyśmy byli rodziną?”
“Chciałbym” Jean-Baptiste przestał jeść i spojrzał na nią. “Kiedyś.”
“Kiedyś?” Juliette zapytała przekomarzająco.
“Tak.” Jean-Baptiste wciąż patrzył na nią. “Niedługo. Ale jeszcze nie w tym roku.” Odwzajemnił się tym samym.
“Panie Matin, czy prosi mnie pan, bym na pana czekała?” Juliette przekomarzała się z nim dalej dodając do jej tomu odrobinę kokieterii.
“Pani Trécoe, czy prosi mnie pani, bym panią poprosił?”
“Nic pod przymusem. Więcej kakao?”
O drugiej Juliette wyszła do galerii, gdzie miała spotkać się z chłopakami i nowym klientem, który chciał kupić trzy (TRZY!!!, Jean-Baptiste czy ty to siebie wyobrażasz?) z jej fotografii i chciał by je dla niego podpisała. Miały być na dzisiaj oprawione. Juliette powinna wrócić do domu najpóźniej o siódmej.
Pomimo tego, co Juliette mówiła przed śniadaniem, Jean-Baptiste miał tego dnia bardzo niewiele do zrobienia. Kilka emaili do przeczytania i odpowiedzenia lecz nic palącego. Jedyne co musiał zrobić to pojechać do Versailles i spotkać się z jego pracownikami i Pierre’m Rivet. Nim zamkną biuro na dwa tygodnie zorganizowali małe przyjęcie by dać im wszystkim prezenty gwiazdkowe. Gdy znaleźli się sami w jego małym biurze Rivet powiedział, że martwi go, że jak do tej pory nic więcej się nie wydarzyło. Jean-Baptiste poprosił by teraz się tym nie przejmował, w końcu są Święta i ludzie spędzają czas razem lub w domach. Wszyscy w biurze świetnie się bawili; miejsce aż pękało od beztroski i dowcipkowania. Jean-Baptiste wyszedł przed końcem, około piątej, zostawiając ich wszystkich na łasce pozbawionego kontroli świętowania. Wiedząc, że wypije z nimi kilka kieliszków zostawił samochód w domu. Gdy płacił taksówkarzowi jego komórka zawibrowała. Juliette pewnie chce by dziś przyjechał po nią wcześniej. Życzył taksówkarzowi Wesołych Świat i wysiadł. Taksówka odjechała. Wyjął z kieszeni telefon i odczytał wiadomość. Mam ją. Stojąc w drzwiach do budynku Jean-Baptiste wpatrywał się w telefon. Co? Mam ją. Czy to możliwe? Wiadomość przeraziła go ale jednoczenie nie potrafił w to uwierzyć. Wybrał numer Juliette i przyłożył telefon do ucha. Czekał, ale nikt nie odbierał. Słuchał sygnału, a w myślach bez końca odczytywał wiadomość Mam ją. Spojrzał na telefon by sprawdzić, czy ma zasięg. W tym momencie zapanowała ciemność.