Święte imperium
Rozdział XLVII
Dzień był zimny od deszczu, poganiany przenikającym wszystko zimnym wiatrem, który chłostał miasto od samego rana. Było już ciemno gdy Jean-Baptiste dotarł do galerii. Taksówka nie mogła się przed nią zatrzymać – roboty drogowe! – i musiał dojść do niej pieszo. Po wejściu, przemoczony, przetarł włosy dłonią i zdjął płaszcz. W środku było przyjemnie ciepło. Było tam już około czterdzieści osób. Wziął ze stojącego w rogu stolika kieliszek i, mając już zajęcie dla swoich dłoni, wszedł głębiej do sali chcąc wreszcie zobaczyć prace Juliette.
Trzydzieści zdjęć wisiało na dwóch szerokich, nieprzeszkadzajnie białych ścianach. Dwadzieścia zajmowało jedną z nich, a dziesięć innych powieszono dokładnie naprzeciw, wszystkie na tym samym poziomie, jak dwie grupy szykujące się do rzucenia się na siebie. Na ścianie po prawej, tej z dwudziestoma zdjęciami, wisiało dziesięć dużych i dziesięć małych zdjęć, na przemian, wszystkie w czarnych ramach. Duże zdjęcia były zbliżeniami skał, kamieni i wyrzuconego na brzeg drewna. Były też dwa odmienne zbliżenia, jedno bardzo starych dłoni, szarych i pooranych bruzdami zmarszczek jak powieki słonia, a drugie gładkich, różowych dłoni noworodka. Kolory były bardzo intensywne, pełne, prawdziwe, lecz nie krzykliwe czy jaskrawe, jak gdyby autorka dokładnie wiedziała kiedy padnie na nie najlepsze, delikatne światło i pozwoli uchwycić istotę tych małych, zazwyczaj pomijanych intymności krajobrazu. Widać było wielką uwagę przykładaną do kompozycji, do linii i do cieni – kameralności krajobrazu były traktowane delikatnie, z ostrożnością i szacunkiem, jak gdyby fotograf chodziła wokół tych przedmiotów na paluszkach, równocześnie starając się uchwycić je gdy nie będą się tego spodziewać, w zenicie ich bycia sobą, jak gdyby szpiegowała całującą się po raz pierwszy parę. Każde z tych zdjęć było oddzielone od siebie małym zdjęciem formatu A4, również w czarnej ramie; te nie były zbliżeniami – były to standardowe krajobrazy, szerokie kolorowe widoki zrobione o różnych porach dnia.
Chociaż były to rzetelnie wykonane prace, osobno żadne z tych dwudziestu zdjęć nie robiło większego wrażenia, z pewnością nie mogły zostać uznane za rewelację. Jednak razem tworzyły coś zupełnie nowego – nie można się było oprzeć wrażeniu, że siła tej ekspozycji nie kryje się w pojedynczych zdjęciach lecz w dokładnie przemyślanej całości kompozycji. Dzięki przeplatance pozornych przeciwieństw wystawa sama stała czymś na kształt meta zdjęcia, pokazywała istniejący wokół nas świat, zachęcała do jego holistycznego odbioru, jak gdyby fotograf chciała obudzić w widzu świadomość jak wiele z tego co nas otacza ucieka nam bo albo najzwyczajniej w świecie nie zauważamy tego, albo bierzemy to za pewnik. W pewnym sensie było to też podejście mocno ekologiczne, manifestacja piękna krajobrazu poprzez pokazanie jego codzienności a jednocześnie skupienie się na jego detalach, na szczegółach często nie większych niż aparat, którym je sfotografowano. Dodatnie do tego zdjęć ludzkich dłoni na przeciwległym krańcach było bardzo przekonujące, choć oczywiście można to było odczytać na więcej niż jeden sposób.
Dziesięć zdjęć na drugiej ścianie to również były kwadraty; tym razem jednak były to czarno-białe akty męskie. Były na tyle duże by dostrzec czym są, lecz nic poza tym. Wszystkie były rozmazane, jak gdyby w trakcie ich robienia poruszono aparatem. Prawie wcale nie było tam szarości i to zmieniało te zdjęcia, jeśli stanęło się od nich wystarczająco daleko, w abstrakcje, bardzo odmienne od tych na przeciwległej ścianie – ciemne lecz nie ponure, rozmazane lecz w jakiś sposób nie bez punktu ostrości, pełne kontrastu a jednak nie pozbawione swoistego rodzaju miękkości. Było dla widza oczywistej, że to ludzkie ciało, ciało mężczyzny. To połączenie nieostrego monochromu z odległością z jakiej przyglądał się jej widz przekształcała te zdjęcia w abstrakcyjną analizę obiektu, w życzenie bardziej niż rzeczywistość. „Okropnie mi miło, że tu jesteś,” powiedziała gdy ją wreszcie znalazł i znów pozwoliła się pocałować w policzek.
Później widział ją otoczoną przez grupę dziennikarzy w kącie sali, jak rozmawiała z nimi, gestykulowała, patrzyła w kamerę. Zauważyła, że się jej przygląda i uśmiechnęła się do niego. Gdy już skończyli podeszła i, uśmiechając się szeroko, powiedziała „Nigdy nie sadziłam, że będę miała aż tyle do powiedzenia.”
Jean-Baptiste pomyślał, że wygląda oszałamiająco ale powiedział jedynie „Bardzo ładnie wyglądasz.” Juliette podziękowała mu i zapytała „I co? Co o tym myślisz?”
„Są bardzo ładne”, odpowiedział i przesunął się w kierunku zdjęć. „Wiedziałem, że masz dobre oko.”
„Wiedziałeś. Tak naprawdę zrobiłam je z twojego powodu.” Juliette powiedziała to tak, jak gdyby było to dla wszystkich oczywiste.
„Z mojego?” Jean-Baptiste zareagował wcale tego nie chcąc.
„O tak. Te zbliżenia tam, nie pamiętasz ich? Zrobiłam je z tobą, niektóre nad morzem a niektóre w Estagel.” Wskazywała zdjęcia ręką.
„No cóż…” Pamiętał tamte chwile ale nie mógł ich dopasować do zdjęć. „Nie sądzę, żebym zwracał na świat aż tak wielką uwagę jak ty. Nic dziwnego, że moje pisanie jest słabe.” Odwrócił się w kierunku drugiej ściany. „Te też nie są złe.” Mówiąc to Jean-Baptiste bardzo starał się nie zabrzmieć niezręcznie zazdrosnym, lecz choć jego wypowiedź była bardzo krótka od razu wiedział, że akurat ten egzamin oblał z kretesem.
„Podobają ci się?” Juliette zapytała, wyraźnie podekscytowana.
„No wiesz, to poruszenie… jest… sama wiesz… takie…” Jean-Baptiste starał się znaleźć odpowiednie, łagodne słowo, które określiłoby uczucia jakie te zdjęcia w nim wywołały.
„Jakie? No, jakie?” Juliette nie dawała za wygraną. Na jej twarzy malowało się zaciekawienie. Było jasne, że nie odpuści póki on czegoś nie wymyśli.
„No nie wiem.” Jean-Baptiste grał na czas. „Są naprawdę ładne ale… no…” – jąkał się podczas gdy w jego głowie słowa wirowały jak kalejdoskop motyli. „Powiedzmy, że trochę trudno mi się na nie patrzy”, porzucił nadzieję na znalezienie tego jedynego określenia i szukał pomocy w standardowej odpowiedzi.
„Trudno? Dlaczego, co z nimi nie tak?” Juliette, choć cała w uśmiechach, nie miała dla niego litości. Zdecydował, że dalsze ukrywanie co czuje patrząc na te zdjęcia jest pozbawione sensu.
„No wiesz… są naprawdę dobre. Tyle, że trudno mi się na nie patrzy, pokazują to ciało w taki sposób. Jasne jest, że ty… no…” – zająknął się ponownie lecz szybko odzyskał panowanie and sobą – że ty lubisz to ciało, że cieszysz się nim, jak gdybyś… – słowa znów starały się mu uciec za wszelką cenę – jak gdybyś je sama ukształtowała, z niczego. Co mogę powiedzieć, ten facet to szczęściarz!” Jean-Baptiste skończył żałując, że w ogóle tam przyszedł.
„Szczęściarz?” Odpowiedziała przekrzywiając nieznacznie głowę, jak gdyby chciała mu lekko dokuczyć. Jean-Baptiste wysilił się na ruch ostatniego ratunku.
„Szczęściarz. Jesteś z nim?”
„Nie wiem.” Jej odpowiedź sprawiła, że jego oczy zabłysły, po części nadzieją a częściowo w niedowierzaniu. Przysunęła swoją twarz bliżej jego i, uśmiechając się na tyle by przykuć jego uwagę, wyszeptała spokojnym, nieco jedynie igrającym tonem: „Ty mi powiedz. To ty.”