To nie ćwiczenia
To, że wszyscy zginiemy, jest już właściwie pewne.
Jesteśmy prawie bezbronni i jest nas zbyt mało.
Jak wybite zęby leżą między nami
W upartym bezruchu ci, co jeszcze przed chwilą
Walczyli razem z nami. Coraz ich więcej
A nas wciąż ubywa. Tak mógł myśleć
Skulony za zbielałą twarzą ten młody major,
Którego dwa dni wcześniej wysłali na wojnę
By nami dowodził. Jakoś udało się
Wyjść z tego cało, mnie i dwóm innym,
Ale co się potem stało mało pamiętam.
Dym, rozszalałe konie, jakaś twarz krzycząca,
Że w innym kierunku trzeba szukać ratunku.
Ktoś wywiózł mnie w sianie, wozem, w las,
A tam tylko śpiewanie obojętnych drzew i sen,
Chyba, niewiele pamiętam. Ich ciche twarze
Rozrzucone dookoła jak sprawiedliwy groch
Nie śnią mi się po nocach. To nie ja mamiłem ich
Świecidełkami, hasłami, bohaterami,
Aż w końcu uwierzyli, że należą do nich.
Miliony wciąż z dumą wypływają z fabryk i giną, a rząd,
Zadowolony, że znów może kontraktować co wyprodukowali,
Wysyła zapłakanym matkom kartki z podziękowaniem:
Pani dzielny syn zrobił miejsce dla innych i miejsce w magazynach.
Jego następcy będą je zapełniać aż znów przyjdzie pora
Z karabinami stanąć przeciw takim jak oni,
Młodym, pełnym przerażenia, zupełnie bezbronnym
Wobec potęgi negocjacyjnych sal i znaczących uśmiechów.