czasami odnajdują się
dokładnie tam gdzie je pochowano
wyschnięte i spękane
nasiąknięte pamięcią pokoleń
bliźniacze źdźbła traw
kruche przekaźniki tradycji
kłamliwe drogowskazy
wyblakli nauczyciele
zabawki zaprzeszłych codzienności
ukołysane do snu pastorałką zużytych dni
śpią pomiędzy kartkami starych książek
*
czy
podołały powierzonemu im zadaniu
czy
do jęku pokoleń dodały własny glos
czy
przekazały dalej zręczność przetrwania
czy
potrafiły jedynie same przetrwać
*
upajaliśmy się jednorazowością
kochaliśmy ulotność jak dzieci
daliśmy się zwieść niezawinionej niepowtarzalności
teraz
łza gdy upada na pożywkę twoich dłoni podnosi się hardym jak szczyty gór drzewem
źdźbło trawy jest gwiazdą przeniesioną na grunt nieobojętnego dotyku
wkrótce zlecą się tu całe galaktyki wreszcie pojmiemy
nie poezja lecz istnienie jest największą manifestacją wolności
myśl gdy zrywa się z bezładu bezbarwnego posłuszeństwa
światło twoich oczu gdy odbija się w śniegach moich wątłych pięści
*
miliony samotnych źdźbeł trawy równocześnie śpiewających pieść nieposkromionego braterstwa
twoja dłoń jest milczącym ambasadorem jutra wieszczem odartym z laski i pałacu
niezłomność wiary w dobrodziejstwo przemijania już od dawna nie poskramia naszej niepewności
nigdy nie przymuszano nas do niczego nigdy nie stawiano pod ścianą wyborów
pozostawiono na pastwę swobody podejmowania własnych decyzji
kwiaty kupione wczoraj dziś igrają z zachodzącym słońcem
*
kto ośmielił się wypalić nasze łąki obietnicami
i czy naprawdę naszym prawdziwym zadaniem
jest jednoczenie ponurych przeciwieństw
cieszyć się z życia zmarnowanego nadzieją
dać się uszczęśliwić zegarom zepsutym zaufaniem
podli jak kundysy a jednak wolni od poniżenia
*
bezwstydnie odwzajemniam twój łajdacki uśmiech chodź
razem będziemy popijać szaleństwo wszechświata