wygłodniałe podbrzusze największej z walk naszego czasu
Tępy kolczasty plac gdzie wszyscy z nas ponownie przegrają
Zieleń bierny niewolniczy smak ułudy
Zobojętniały na sny sumienia apatyczny szmaragd
Żółć pożyteczne bezprawie ustatkowanego chaosu
Żaglowce przed świtem miniaturowe słoneczniki
Czerwień opustoszałe akwedukty pocieszeń
Michałociche pęknięcia wiary konfraternia win
Błękit głód bezpłodnych deszczy dzielnica zapomnienia
Dłonie wylęknionych starców pękające w posadach
Wreszcie brąz ciemność jawnej zdrady odwrócenie wzroku
Symfonia małomównych ciał strąconych przed zwiędłe ambony
Unieruchomiony jak skała przykuty do niechętnych chmur
Synu dobrego człowieka człowieka otwartych luster
Przyznaj więc iż prawdą jest że prawda istnieje
Jedynie w świecie matematyki
Że jesteśmy skazani na odcienie szarości
Że nikt już nie skupia się na sierotach ciepła
Na tych którzy odparowali w rozbłyskach olśnienia
Całe połacie nadziei leżą martwym pokotem
Jaką karę wymierzyć temu kto wymyślił świętość
Jakiej nagrody czekać tkwiąc w nieobecności
To kim teraz jesteśmy jest jedyną prawdą
Upłynęło tak wiele a mnie wciąż porusza
Naiwność tamtego dziecka mała stopa
Dławiąca starego węża