Widziałem oczy, w których światło twej nieobecności
Wywierciło perfekcyjną pustkę
Aż do samego dna nadziei.
Widziałem usta wyjałowione oczekiwaniem
Na pocałunki, które nigdy nie nadejdą,
Styczniowe tulipany,
Spękane jak cienki lód pod objuczonym koniem.
Każde wymawiane słowo
To niekończąca się litania odmiany twojego imienia,
Którego nie pozwolą sobie wypowiedzieć.
Widziałem jak wysuszona na popiół ziemia odmawiała wody.
Pusta obietnico raju,
Taka jest twoja siła.
Człapiesz wolno przez brudne podwórze.
W półmroku zatęchłej klatki schodowej,
Jakbyś zapisywał swój ostatni wiersz,
Dysząc wspinasz się na golgotę
Czwartego pietra bez winy.
Widzę cię.
Opowiadano kiedyś o statkach
Których jedyną ambicją jest
Zawinąć do wszystkich portów świata
A rano równie szybko
Zniknąć za mętnym horyzontem.
Tłumaczysz mi
Ile kosztuje wolność. Ile i czym
Płaci się, by móc nie mówić B
Gdy powiedziało się A
Tak wiele razy.
Miło widzieć, że wciąż trzymasz się dzielnie.
Niezniszczalny, twardy jak prześcieradło.
Przychodzisz z niczym, a przynosisz tak wiele.
Konsekwentnie niekonsekwentny, odpowiedzialnie nieodpowiedzialny,
Przewidywalny jak sfałszowane wybory – żegnaj,
Mój wyznawco drogi, mój wieczny tułaczu,
Który wciąż drepcze w miejscu.