Święte imperium 43

Święte imperium

Rozdział XLIII

Jean-Baptiste postawił przed sobą dość rygorystyczne zadanie pisania codziennie, od ósmej rano do szóstej po południu, pozwalając sobie jedynie na godzinną przerwę na lunch o drugiej trzydzieści. Jeśli nie liczyć wpadania tam pod wieczór w piątki, tuż przed zakończeniem pracy, nie przychodził już na pola. Poza tym zupełnie nie wychodził z domu. Chociaż Jérôme robił co mógł, by ją uspokoić, Madame Lavigne bardzo się o niego martwiła.

Historia była spisana w pierwszym tygodniu października. Jean-Baptiste zdecydował się na odłożenie jej na jakiś czas; planował wrócić do niej mniej więcej po miesiącu, gdy już przestanie mu to wszystko siedzieć w głowie i będzie miał większe szanse na wyłowienie słabszych miejsc, i – taką miał nadzieję – napisze je lepiej.

Była już połowa października. Poza rzadkimi deszczami pogoda przez cały czas zbiorów była doskonała. Jean-Baptiste i Jérôme stali na skraju pola, przyglądając się idącym ku nim pracownikom. Ostatni traktor oddalał się, zjeżdżając wolno z pola w innym kierunku. Zbiór dobiegł końca. Następnego dnia każdy z nich będzie mógł wyspać się do woli. Oczywiście pod warunkiem, że wszyscy znów pojawią się na polu o trzeciej, gdy rozpocznie się przyjęcie.

Jérôme, z pomocą kilku chłopaków, przywiózł siedem dużych stołów z ławami do siedzenia. Madame Lavigne, razem z córką i wnuczką przygotowały jedzenie i porozstawiały na stolach wszystko nim jeszcze ktokolwiek się zjawił. Miseczki z przystawkami, ciasteczkami, orzechami i oliwkami ustawione były równomiernie by każdy miał je blisko siebie. Butelki wina, czerwonego i białego, czekały w cieniu, jak gotowy do wymarszu batalion. Wszyscy wydawali okrzyki radości, próbowali i rozmawiali głośno, a na stołach stawiano wciąż nowe potrawy, polewano wino, krojono sery i podawano sobie kiście winogron. Jean-Baptiste podziękował im wszystkim za ich pracę i zaprosił, by zjawili się za rok. Wypili za jego zdrowie i pomyślność. On wypił za nich. Kilka godzin później, gdy czerwone jesienne słońce zaszło za niewzruszonymi górami, rozpalili grzejniki ogrodowe
i otulili się kocami. Jeszcze później, gdy nie zostało już nic do zjedzenia ani picia, tak długo rzucali do wielkiego wiadra butelkami, talerzami, miskami i szklankami aż potłukli je wszystkie, by za rok ta brzydka, odwrócona do góry nogami piramida znów napełniła się po brzeg winogronami. Wracali do domów na pieszo, ogrzewając oziębłość nocy pochodniami i pikantnymi pieśniami miłosnymi, krzykami i śmiechem.
error: Content is protected !!