Święte imperium 37

Święte imperium

Rozdział XXXVII

Była już prawie północ gdy Jean-Baptiste i Juliette dotarli do Marsylii. Rano był poniedziałek i Juliette musiała iść do pracy, wzięła więc tylko krótki prysznic i od razu poszła spać. Jean-Baptiste został w salonie, czytając emaile i odpowiadając na nie. Było grubo po drugiej gdy poszedł do lóżka. Obudził się o jedenastej rano. Gdy Juliette wróciła z pracy wyszli coś zjeść na mieście. Następnego ranka, gdy znów była w pracy, wsiadł w pociąg do Perpignan. Ta sama co poprzednio taksówka zawiozła go do domu gdzie Madame Lavigne postawiła przed nim wielki talerz wołowiny, ziemniaków i surówki. 

W piątki jedzie do Marsylii i spędza weekend z Juliette. Wraca w poniedziałek w południe. Umówili się, że będą się zamieniać, więc w kolejny weekend to Juliette przyjedzie do Estagel i wyjedzie w niedzielę, wczesnym popołudniem, żeby dojechać do Marsylii przed nocą.

Od poniedziałku do piątku Jean-Baptiste, nie bez satysfakcji, pracuje razem z Jérôme na polu. Rozmawia też, prawie codziennie, z Pierre’m Rivet, który zdecydował się podjąć wyzwanie, choć od razu zaznaczył, że będą musieli porozmawiać o jego pracy jeszcze raz za sześć miesięcy, gdy będzie trochę lepiej zorientowany w swojej nowej roli, a co za tym idzie, będzie mu znacznie łatwiej podjąć ostateczną decyzję. Jeśli dobrze pamiętam, Jean-Baptiste odpowiedział mu Taki układ bardzo mi odpowiada, cieszę się, że zdecydowałeś się spróbować.

Wieczory są coraz chłodniejsze więc spędza je teraz w domu, w dużym pokoju, w radosnym towarzystwie kilku kawałków drewna w kominku, kropelki whiskey lub łyczka wina, i oczywiście muzyki. Najbardziej lubi sobie umilać ten czas powolnym bluesem lub spokojnym jazzem, czymś nieinwazyjnym, co pozawala mu na pracę w sposób, biorąc pod uwagę okoliczności, dający mu maksymalną satysfakcję. Mnie osobiście cieszy widok naszego pisarza i producenta win zadowolonego i, teraz gdy Juliette na dobre zagościła w jego życiu, patrzącego w przyszłość dojrzale i ze spokojem.

Wieczorami Jean-Baptiste pisze i poprawia swoje opowiadania. Jak do tej pory napisał trzy, każde około tysiąca słów, ale nie jest z nich do końca zadowolony, stąd też niekończące się poprawki. To dobry sposób na spędzenie wieczoru, zwłaszcza teraz gdy jest tu sam, i odkrywa, że pisanie, poza formą zabawiania samego siebie, pozwala też, być może jako bonus, na głębsze wejrzenie w samego siebie. Wyobraź go sobie, siedzącego na sofie, czy też raczej na wpół siedzącego a na wpół leżącego, grzejącego się w cieple ognia i własnych pomysłów (niektóre wydają mu się nawet dość zabawne, za to inne przerażająco żałosne) jak, za każdym razem gdy wierzy, że udało mu się coś dobrze napisać lub gdy potrzebuje usłyszeć co napisał by poszukać odpowiedniejszych słów, jak czyta to na glos, sobie i ogniu.

A teraz przyjmij proszę moje przeprosiny za być może zbyt długi i zawiły wstęp do tego rozdziału. Bardzo chciałbym przyznać, że nie ma najmniejszego usprawiedliwienia dla mojego ociągania się z kontynuowaniem tej opowieści. Naprawdę rozumiem, że możesz czuć się trochę sfrustrowany / sfrustrowana i być może nawet pytasz siebie dokąd to wszystko zmierza. Przyznać muszę, że naprawdę nie można zwalić winy na kogoś innego – to ja, jako autor tej historii, ponoszę za to pełną odpowiedzialność. Nie proszę cię o danie mi drugiej szansy. O nie, to byłoby zbyt upokarzające, dla nas obu. Poproszę cię jednak, i to być może nie po raz ostatni, byś wierzył / wierzyła. Czytaj dalej, a kto wie, być może na końcu tęczy naprawdę czeka na ciebie garniec złota.

Tym razem zacznijmy od napisania najłatwiejszej partii.

W dniu, w którym Jean-Baptiste zakupił posiadłość stał się – przyjemniej w oczach lokalnej administracji – częścią (niezbyt pokaźnej, to prawda) społeczności Estagel i co za tym idzie, obiektem niemałego zainteresowania miejscowej policji i władz. Już na początku planowano spotkać się z nim oficjalnie lecz niestety, musiano to przełożyć na później. Teraz spotkanie takie było znów możliwe i odbyło się we wtorkowe popołudnie. Jean-Baptiste poszedł do merostwa, jedynego budynku w miasteczku o interesującej, dobrze utrzymanej fasadzie (choć przyznać trzeba, że okiennicom na górnym piętrze przydałoby się już odrobina farby) i, tak samo jak gdy był tu za pierwszym razem, nie mógł się nadziwić, że front stojącego naprzeciwko budynku nie otrzymał podobnej atencji. Tynk trzymał się już tylko w kilku miejscach a pomiędzy czerwonymi, popękanymi cegłami, jak rany, o które nie zatroszczył się nikt, szczerzyły się puste szczeliny. Po jednej stronie, biegnąc wzdłuż odprowadzającej deszczówkę rury (której podanie o nową warstwę farby zostało najwidoczniej odrzucone), czarna żyła przewodów z prądem, niczym porzucona pajęcza sieć, pięła się w po ścianie. Dom przypominał starą kobietę, której dzieci wyjechały i zupełnie o niej zapomniały, bezradną staruszkę, poranioną dekadami opuszczenia, utrzymywaną przy życiu jedynie wewnętrzną siła konieczności trwania, której nic nie jest w stanie pokonać. Trzy okna i wielka brama były zamknięte. Ten dom nie miał nawet jak krzyczeć o pomoc. Cierpiąc w milczeniu stał tam, na widoku, ignorowany przez wszystkich. Najgorzej utrzymany dom w miasteczku.

Tuż obok merostwa była poczta, a po jego drugiej stronie ciągnął się rząd stojących ściana w ścianę ciasny domów. Ich fasady miały się dobrze, były chyba nawet niedawno połatane i pomalowane. Wydawało się, że wąski pas asfaltu pomiędzy nimi stanowił nie tylko główną ulicę miasta, ale niemożliwą do przejścia granicę, albo niewidzialna barykadę pomiędzy dwoma światami, które nigdy się ze sobą nie mieszały, jedna strona skolonizowana przez tych, co mają, a druga wynajmowana przez tych, którzy mieli znacznie mniej szczęścia. To nie kanał przeciwpowodziowy najgłębiej rozdziela to miasteczko, pomyślał Jean-Baptiste.

Mer François Santer przyjął go w swoim biurze na pierwszym piętrze.

– Dzień dobry panie Matin, dziękuję, że znalazł pan czas by do nas zajrzeć. Cieszę się, że mogę pana wreszcie poznać. – Santer jest kordialny i ściska mu mocno dłoń.
– Zupełnie nie ma za co, to ja dziękuję za zaproszenie. – Jean-Baptiste odpowiada, ściskając dłoń mera równie mocno.
– Proszę. – Santer wskazuje na krzesło obok niskiego, okrągłego stolika przy oknie. Czego się pan napije? Kawa? Herbata?
– Odrobina wody wystarczy. Jean-Baptiste odpowiada i rozgląda się po biurze. Jest wielkości zwykłego pokoju, z białymi ścianami i pomalowanymi na ciemny brąz półkami na książki. Nad biurkiem wisi portret prezydenta republiki, jak gdyby narodowego wszystkowidzącego wielkiego brata, jednoczenie błogosławiącego i kontrolującego tego, kto w jego imieniu zajmuje to biuro. W kącie przy oknie stoi duża donica z Draceną Song of Jamaica, wysoka mniej więcej tak samo jak Jean-Baptiste.Piękny kwiat, zauważa Jean-Baptiste dość rzadki.
– Moja żona, Véronique, mam nadzieję, że ją pan wkrótce pozna, znalazła go dla mnie. Jest kwiaciarką, ma sklep w Perpignan. Jest…

Jego wywód ucina sekretarka wnosząc herbatę, małą butelkę wody i niską szklankę.

– Panie Matin, mam do wykonania dość niezręczne zadanie. – Santer  wraca do przerwanego wątku. – Mam nadzieję, że pan rozumie, iż mamy pewne wątpliwości co do tego, jak pana traktować.
– Ja… Jestem… – Jean-Baptiste usiłuje odpowiedzieć, lecz mer unosi rękę i ciągnie dalej.
– Proszę mnie nie zrozumieć źle. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić przez co pan przeszedł, panie Matin. Chcę jedynie powiedzieć, że nie mogliśmy się wcześniej spotkać. Wiem, że pan rozumie naszą pozycję.
– Rozumiem.
– Doskonale. Dziękuję panu­ – mer akceptuje tą krótką odpowiedź jako zaproszenie do kontynuacji. To nam się nigdy nie zgadzało, nikomu z nas tutaj – ktoś, kto kupuje tu dom i pole nie robi tego, by popełnić tu zbrodnię. Dużo rozmawialiśmy o tym z panem Cazenueve, naszym szefem policji i panią Castaner – ona jest głową komisariatu policji w Perpignan. Wszyscy zgodziliśmy się, że to się nie trzyma kupy. Ale, rozumie pan, byliśmy tu pod wielką presją. To jest mała społeczność; ludzie tu znają się od pokoleń. Wszyscy tu są ze sobą jakoś połączeni.
– Rozumiem to – Jean-Baptiste przerywa mu – naprawdę rozumiem. Cieszę się, że mamy to za sobą. Czy wie pan, że początkowo chciałem to wszystko sprzedać i nigdy tu nie wrócić?
– Spodziewałem się tego – powiedział Santer.
– To Patrick La Rivière mnie od tego odwiódł.
– Tak? Stary dobry La Rivière­ – mówi Santer i, na krótką chwilę, milknie. Zawsze wierzył w ludzi. Mam i ja swoją z nim historię, dawno, gdy byłem młodym chłopakiem. Ledwo widoczny uśmiech przebiega mu po ustach.
– To był bardzo dobry człowiek, jak sadze. Zajął się wszystkimi moimi sprawami tutaj, bardzo dobrze się zajął. Jestem pewien, że wie pan, że przejął to po nim Jérôme.
– Tak, wiem. – Panuje nad prawie przepraszającym uśmiechem. Mer musi wiedzieć. Jak on sobie radzi?
– Jak na razie dobrze. Jeśli tak dalej pójdzie myślę, że będzie można powiedzieć, że Patrick przygotował go znakomicie.
– Jestem pewien, że tak zrobił. Był wyjątkowym nauczycielem. Nigdy nie tracił panowania nad sobą. Santer znów się waha, jak gdyby jakieś wspomnienie przeleciało mu przez głowę.  Ani razu. Zielona lampka na chwilę zapala się nad drzwiami. O, już tu jest. Santer szybko podnosi się z krzesła i przejeżdża dłonią po marynarce.
– Słucham? – Jean-Baptiste nie ukrywa zdumienia.
– Pan Cazenueve. Już tu jest. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu; pozwoliłem sobie zaprosić go by przyłączył się do nas.
– Nie, oczywiście, że nie. – Jean-Baptiste unosi brwi i marszczy czoło. Minął jedynie moment ale już sobie go wyobraża. Drzwi otwierają się jak wyważone i do pokoju wchodzi niewysoki, ociężały mężczyzna ubrany w ciemnoniebieski mundur konstabla.
– Dzień dobry, Luis, mówi Santer, jak gdyby pozdrawiał kogoś, kogo widział najdalej pół godziny wcześniej. Ignorując fakt, że Cazenueve stoi już na środku jego biura dodaje: Wejdź proszę. Panie Matin, to jest nasz dowódca policji, pan Luis Cazenueve. Jean-Baptiste wstaje i wymienia z nim uścisk dłoni. Cazenueve, z głową przekrzywioną ku górze, patrzy mu prosto w oczy, jak gdyby starał się przewiercić go na wylot. Jean-Baptiste przygląda się jego twarzy, częściowo schowanej pod kepi, okrągłej, czerwonawej twarzy człowieka, którzy zawsze się spieszy i lubi sobie porządnie podjeść, twarzy doprawionej przenikającym wszystko zapachem tytoniu.
– Cazenueve, konstabl wymawia swoje nazwisko jak deklarację wojny i nagle puszcza dłoń Jean-Baptiste.
– Miło poznać, odpowiada Jean-Baptiste, wciąż podziwiając złożoność jego twarzy. Matin, Jean-Baptiste. Santers chrząka. Panowie, siądźmy. Luis, czego się napijesz?
– Niczego, nie trzeba. Cazenueve odpowiada bez zainteresowania. Więc wrócił pan, panie Matin, zgadza się?
– Tak, zgadza się. Właśnie mówiłem panu Santer, że zdecydowałem się nie sprzedawać mojej posiadłości i zrobić z niej mój drugi dom. Jego spokój wyraźnie kontrastuje ze sposobem, w jaki Cazenueve prezentuje siebie, wymawiając swoje słowa szybko i lakonicznie.
– Drugi?
– Tak, drugi. Mieszkam w Paryżu.
– Rozumiem.
– Zamierzam jednak spędzać tu bardzo dużo czasu. Jestem pewien, że wiadomo panu, że w ciągu ostatniego roku kupiłem tu dwa małe pola i jedno duże.
– Wiem. Odpowiedzi, pytania i zapewnienia są przez Cazenueve intonowane w taki sam sposób, beznamiętnie. Gdyby nie czerwoność jego twarzy można byłoby ci wybaczyć, mój drogi czytelniku, gdybyś pomyślał, że jego twarz zrobiona jest nie z żywego ciała lecz z marmuru. Ilu ludzi teraz dla pana pracuje?
– Trwają zbiory, więc mamy kilku więcej niż zazwyczaj. W oczach Cazenueve pojawia się błysk ale odpowiedź Jean-Baptiste gasi go od razu: Mamy jedenastu ludzi pracujących na stałe i dwudziestu-siedmiu pracowników sezonowych. Głównie stąd i z Tautavel, ale są też Portugalczycy, ci sami, którzy pracowali pod Patrick’iem La Rivière.
– No tak, La Rivière. Solidny jak skała.
– Mamy również jednego Niemca i trzech Polaków.
– Polaków?
– Tak, Polaków. La Rivière zatrudnił ich w zeszłym roku. Mówił mi, że byli dobrzy i że sam planował ich znow zatrudnić. A skoro przyjechali…
– No tak. Oczywiście. Cazenueve przetwarzał i szufladkował tę nową informację w przepastnej bibliotece jego umysłu. Czy… planuje pan kupić więcej pól.
– Pan wybaczy panie konstablu – Jean-Baptiste wciąż patrzy mu w twarz lecz teraz już ze znacznie mniejszą uwagą – obawiam się, że nie byłoby teraz najrozsądniejszą rzeczą zdradzać moje plany biznesowe. Rozumie pan, to mogłoby ustawić mnie w negocjacjach na gorszej pozycji, gdyby oczywiście te informacje jakoś dotarły do obecnych właścicieli.
– Tak tak, oczywiście. Tajne. Umysł Cazenueve znów przetwarza i szufladkuje.
-­ Wszystko co w tej chwili mogę powiedzieć, to że prowadzę rozmowy z kilkoma właścicielami pól w okolicy.
– Tak. Dobrze. Cazenueve nie wydaje się być zadowolony z odpowiedzi. W tym momencie, wziąwszy najpierw łyk herbaty i patrząc ostro na konstabla, odzywa się Santer:
– Cóż, nie wezwaliśmy tu pana by go przesłuchiwać, prawda? Jego palce puszczają filiżankę, która sekundę wcześniej bezpiecznie wylądowała na podstawku. Cazenueve prostuje się i odsuwa twarz trochę dalej od Jean-Baptiste upewniając się, że to do niego należy ostanie słowo:
– Ależ oczywiście, że nie. Upewniam się tylko, kto wchodzi w naszą społeczność.
– Panie Matin, Santer nie chce czekać aż słowa Cazenueve wybrzmią do końca, zaprosiłem pana by się czegoś dowiedzieć nie tylko o panu, ale również o pańskich planach. Nie będę ukrywał, że czujemy się zaszczyceni, że osiedla się pan w Estagel. W końcu, z tego jak rozumiem, pańska… Santer drapie się w podbródek i akcentuje kolejne słowo fortuna, pozwala panu na wybranie jakiekolwiek innego miejsca. Tak więc, cieszymy się, że postawił pan na nas.
– To dla mnie bardzo dobre miejsce, Jean-Baptiste odpowiada spokojnie, zastanawiając się jednocześnie w jakim kierunku zmierza ta rozmowa i co tak naprawdę mer ma na myśli. Cieszę się na kolejne lata spędzone tutaj.
– Dobrze. Oczywiste jest, że Santer ma trudności z bezpośrednim wyłożeniem tego, co naprawdę chce powiedzieć.  Dobrze. Bardzo dobrze. Nowe miejsca pracy. Odrobina rywalizacji.
– Nie sadzę, bym stanowił jakiekolwiek zagrożenie dla innych hodowców, Jean-Baptiste wtrąca. O ile mi wiadomo oni skupiają się jedynie na rynku lokalnym. Ja zainteresowany jestem wyłącznie sprzedażą moich win na terenie całego kraju i za granicą.
– No tak, tak, oczywiście. Rozumie pan jednak, tak, jestem pewien, że pan rozumie, niektórzy zaniepokojeni są faktem, że skupuje pan pola jedno po drugim. Są…
– Proszę wyświadczyć mi – i im – przysługę i zapewnić ich, że nie jestem zainteresowany wysadzeniem ich z siodła. Nie jestem typem niszczyciela. Brwi Cazenueve podskoczyły jak gdyby na ułamek sekundy ktoś podłączył je do prądu. Uważam się za kogoś kto woli tworzyć.
– Oczywiście. Przekażę.
– Dziękuję. Jestem pewien, że już wkrótce przestaną postrzegać mnie jako zagrożenie dla ich interesów, i że chociaż niektórzy z nich wejdą ze mną we współpracę.
– Tak, to dobry pomysł.  Santer zgubił myśl i nie bardzo wie co powiedzieć. Cazenueve siedzi wyprostowany, z rękami na udach, cichy widz cierpliwie czekający na rozwój sytuacji.
– Mam nadzieję, że moje plany co do miasta również przypadną panom do gustu. W tej chwili Jean-Baptiste w pełni kontroluje spotkanie.
– Miasto, no tak, miasto, mruczy Santer, bardziej do samego siebie niż chcąc mu przerwać.
– Do kogo należy ten budynek naprzeciwko? Ten dokładnie po drugiej stronie ulicy. Sprawia wrażenie dość zaniedbanego.
– Dlaczego pan pyta? Cazenueve znów się przebudził, jego małe czarne oczy utkwione są w Jean-Baptiste, jak oczy dziecka wpatrującego się w wielką słodką nagrodę na jarmarku.
– Chcę go kupić.
– Kupić? Oczy Cazenueve nie mogą się już bardziej otworzyć.
– Tak. Chcę go kupić i odnowić.
– Dlaczego właśnie ten dom? Nie lepiej coś bliżej pańskiej posiadłości? Cazenueve sprawia wrażenie kogoś, kto właśnie wyszedł spod zimnego prysznica. Jean-Baptiste patrzy najpierw na niego, potem na mera.
– Powiecie mi o co chodzi? Kto tam mieszka? Santer i Cazenueve wpatrują się w siebie. W końcu, kierując wzrok w stronę Jean-Baptiste Santer, bardzo spokojnie, wymawia dwa słowa:
– Marine Durand.

Przez chwilę biuro Santer’a było tak ciche jak to się zdarza tylko po godzinach pracy, gdy nawet sprzątaczka poszła już do domu. Wreszcie Jean-Baptiste bierze głęboki wdech przez nos i, patrząc najpierw na Santer’a, potem na Cazenueve, a potem znów na Santer’a, mówi:

– Rozumiem. To oczywiście wszystko zmienia.
– Wszystko? pyta Cazenueve.
– Nie mogę kupić tego domu. Ani odnowić. Chodzi o to, że nikt tu nigdy nie przyjeżdża, no chyba że zabłądzi. Gdyby chociaż główna ulica była odrestaurowana, a przynajmniej odnowiona, pan Jean-Baptiste patrzy na mera mógłby zacząć myśleć o czym, co przeciągnęłoby tu jakichś turystów i zaczęło pracować dla miasta.
– To małe miasteczko, uśpione. Ludzie tu są szczęśliwi tak jak jest. Dlaczego chciałyby pan zakłócać ich spokój? Cazenueve jest raczej zaniepokojony tym pomysłem.
– Nie zakłócać. Budować. To co proponuję ma na celu rozwój miasta i wszyscy tu na tym skorzystają. Nie interesuje mnie Jean-Baptiste mówi do Santera jak wielki czy jak mały jest budżet miasta, ale założę się, że jakieś wsparcie by się przydało. Santer uśmiecha się jak gdyby płakał. To jest tylko jedna rzecz, Szkoła to druga. Stały dojazd nad morze latem, następna. Co powiecie na szkołę średnią, żeby dzieciaki nie musiały stąd uciekać?
– Wielkie plany. Ambitne.

Santer nerwowo patrzy na Jean-Baptiste. Po raz pierwszy w historii bycia merem czuje, że jest w potrzasku. Oto siedzi przed nim potencjalny poważny inwestor. Gdy ludzie dowiedzą się o jego planach, presji na niego nie będzie końca. Jeśli odmówi, może zapomnieć o wygraniu kolejnych wyborów. Jeśli nie odmowi, a coś pójdzie nie tak, wszyscy będą winić wyłącznie jego. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, ludzie w miasteczku prędzej czy później zrozumieją, że on jest tylko pośrednikiem i pozbędą się go, oferując jego fotel Matinowi, który, co do tego nie ma żadnej wątpliwości, przyjmie go. Tak czy inaczej, to jest ta chwila. Nie jest stary, mógłby służyć miastu jeszcze wiele lat. A więc tak to wygląda. Tak wygląda chwila, która jest początkiem jego końca. Chciałby teraz by siedzący koło niego mężczyzna, ten spokojny zwiastun wrogiego przejęcia nigdy się w jego mieście nie pojawił. Tyle, że on się zjawił i teraz oferuje mu fiolkę z cyjankiem, prosząc by przegryzł ją mocno, jednocześnie udając, że przynosi ze sobą rozwiązanie wszystkich problemów miasta. Dlaczego nie skazali go w Paryżu? Santer wie, co zrobi. Jest obywatelem tego miasta i jego merem. Zawsze zrobi to, co dla miasta najlepsze. Wstaje i ściska dłoń, która należy do sprawcy jego upadku. Akceptuje ofertę. Akceptuje ją z całego serca. Odrzucenie oznaczałoby jego natychmiastowy koniec. Jeśli plan zawiedzie, wtedy, no cóż, zawiedzie. Jeśli się powiedzie, przynajmniej miasto na tym skorzysta. Tak czy inaczej, będzie zajmował to biuro jeszcze przez jakiś czas. Kto wie, może w przyszłości wydarzy się coś dobrego.

– Panie Matin, czy przyjmie pan zaproszenie do nas? Moja żona byłaby zachwycona mogąc pana wreszcie poznać, Santer zaprasza go z przyjaznym uśmiechem.
– Nie chciałbym…
– To żaden problem, cała przyjemność po naszej stronie. Jest pan wolny w piątek wieczorem?
– Obawiam się, że niestety nie. W piątek przyjeżdża moja dziewczyna.
– Doskonale. W takim razie w sobotę? Tylko was dwoje, ja i moja żona, Véronique.
– No cóż, ja… będę zaszczycony, dziękuję za zaproszenie.
– Świetnie. Widzimy się w sobotę o szóstej.

Jean-Baptiste ponownie ściska dłonie Santera i Cazenueve i dziękuje im za ich czas. Uśmiechają się mówiąc, że cała przyjemność leży po ich stronie. Gdy otwiera drzwi Cazenueve, pytając głośno, zatrzymuje go:
 
– A, panie Matin. Prawie bym zapominał.

– Tak?
– Ci Polacy, o których pan wspominał… Kto im wynajmuje pokoje?
– Nikt. Mieszkają w namiocie. Na polu namiotowym, tym obok jaskini Arago.

error: Content is protected !!