Święte imperium 32

Święte imperium

Rozdział XXXII

Czarna taksówka czekała na niego przed stacją. Po drugiej stronie ulicy czerwone dachy Perpignan błyszczały w popołudniowym słońcu. Przejechali przez rzekę i wyjechali z miasta, jadąc teraz wzdłuż brzemiennych pól. Gliniano-czerwony kolor dachów ustąpił głębokiej zieleni winorośli, którą pęd samochodu rozmazał w jedno długie pociągniecie pędzlem.

Taksówka zatrzymała się przed jego domem. Niespiesznie, Jérôme La Rivière uniósł swoje wielkie ciało z niewielkiej metalowej ławki i stał, czekając aż Jean-Baptiste wyłoni się z samochodu. Stojąc obok niego Jean-Baptiste wyglądał jak dzieciak – Jérôme był nie tylko o głowę wyższy lecz także dobrze zbudowany, z szerokimi ramionami i pokaźnymi mięśniami. Mleko matki i praca proszę pana, nigdy nie byłem na siłowni, powiedział mu gdy spotkali się pierwszy raz. Uścisnęli sobie ręce i Jérôme skinął w kierunku domu.

W środku było czysto, ale nie sterylnie, jak gdyby nigdy stad nie wyjechał. Obiad będzie gotowy za około pół godziny, Jérôme poinformował go swoim płaskim, obojętnym głosem. Udziec jagnięcy, warzywa, frytki. Ona pyta, czy będzie pan pił wino czy wodę. Wodę, odpowiedział Jean-Baptiste, z cytryną, jeśli jest. Powiem jej, odpowiedział Jérôme. Przyjadę po pana jutro. Pogrzeb jest o dziesiątej. Może być o dziewiątej? Tak, Jean-Baptiste odpowiedział spokojnie. O dziewiątej będzie idealnie. Czy kwiaty i wieniec będą gotowe? Tak, kwiaciarz powiedział, że tak. Przywiozę ze sobą. Dobranoc panie Matin. Dobranoc Jérôme. Do jutra.

Gorąca kąpiel po długiej podroży. Napełnił wannę gorącą wodą, nawet odrobinę za gorącą, i musiał zanurzać się bardzo powoli, pozwalając najpierw stopom, potem łydkom i udom, a w końcu pośladkom i kroczu przyzwyczaić się do temperatury. Dla kogoś niezorientowanego mogło to wyglądać na jakiś pogański rytuał, tym bardziej, że nad wanną unosiło się sporo pary. Zanurzenie reszty ciała było już znacznie łatwiejsze. W końcu Jean-Baptiste położył się i leżał bez ruchu, z rękami spoczywającymi po obu stronach, z głową przekrzywioną do góry. Ten sufit aż się prosi żeby się nim zająć, pomyślał i wtedy, przez jedną krótką chwile, nie myślał zupełnie nic.

Kamienna posadzka była chłodna. Odświeżająca jak zimny prysznic, tylko bez wrzasków. Przez małe okno ostatnie promienie słońca wpadały do łazienki tworząc miękki, srebrny słup światła, w którym tańczyły odrobinki kurzu, milion nigdy nie opadających napowietrznych istnień, ożywiających się tylko wtedy, gdy pada na nie światło. Jean-Baptiste uniósł dłoń i pchnął ją prosto w serce światła. Trzymał ją tam, mocną, niewzruszoną. Małe żółte planetki tańczyły wokół niej, odbijały się od jego palców jak skaczące na trampolinie dzieci, lądowały w jego dłoni tylko po to, by za chwilę znów wznieść się w powietrze, muskały jego nadgarstek i palce, unoszone w powietrze niewidzialną siłą podczas gdy jego ciało, nagie jak je pan bóg stworzył, w końcu przywykło do temperatury i jednym niepodważalnym dreszczem przypomniało mu, że pragnie zostać osuszone i odziane.

Obiad był bardzo smaczny. Udziec barani był prawdziwym majstersztykiem, nie do znalezienia w żadnym innym miejscu. Jean-Baptiste zapomniał już jak dobre jest lokalne jedzenie, ale już pierwszy kęs tej wielkiej na poł talerza sztuki przypomniał mu wszystko doskonale. Trzeba było poprosić o wino, pomyślał. Jadł bez pospiechu, sam w pokoju, sam w całym domu, niczym nie niepokojony, otoczony prostą uczciwością i ciszą tego miejsca, mogący bez skrępowania przyjąć, co jego myśli chciały mu zakomunikować, wolnym by wybrać jakim człowiekiem chce być, i, stopniowo, takim właśnie się stać. Miał prawie trzydzieści trzy lata. Wszystko, co teraz widział dookoła siebie wydawało się doskonale pasować do jego wieku.

Madame Lavigne wróciła gdy Jean-Baptiste skończył jeść i właśnie zbierał się do wyjścia na mały spacer dookoła domu. Podziękował jej za obiad, a nawet sprawił, że się zarumieniła, choć mogło to być jednie światło, które w korytarzu było bardzo słabe. Powiedziała wrócę rano i śniadanie będzie gotowe na ósmą, jeśli to nie za wcześnie. Uśmiechnął się i odpowiedział, doskonale i życzę pani dobrej nocy. Dobranoc panie Matin powiedziała i zniknęła w kuchni.

Jean-Baptiste usiał przy basenie i nalał sobie trochę wina do kieliszka. Było to lekkie wino, z jego własnych winogron, to samo które pili u La Rivière’a gdy był tu ostatnio. Noc wypełniona była ciszą. Wzgórza w oddali wydawały się małe i nieistotne a nad jego głową działo się coś wyjątkowego. Zebrały się chyba wszystkie gwiazdy, wszystkie planety; wszystkie księżyce i komety musiały tu przybyć. Ta niespotykana konferencja sprawiła, że tam w górze panował ścisk a niebo poddało swoją czerń, na tę jedną noc tylko, i zamieniło ją w jasny chór pożegnania, rozstania z dobrym człowiekiem. Jean-Baptiste uniósł szklankę i wziął łyk. Żegnaj, mój przyjacielu. Żegnaj.

Rano Madame Lavigne podała mu jajecznice, bagietkę, szynkę, ser i marmoladę domowej roboty. Woli pan kawę czy herbatę? Herbatę, jeśli to nie problem. Nie, oczywiście, że nie. Żaden problem. Albo gorącą czekoladę. Albo kakao. Cokolwiek pani mi da, będę zadowolony, wszytko jest bardzo dobre. Jest pan bardzo miły.

Była niska, z siwymi włosami zaciągniętymi z tyłu głowy i skręconymi w mocny, ciemno-szary kok. Musiała być bardzo ładna, kiedyś, dawno temu, ale ta przebrzmiała piękność, rozkruszona przez lata ciężkiej pracy wciąż prześwitywała, o ile pozawalało na to odpowiednie światło. Mówiła z ciężkim Katalońskim akcentem, spokojnie, jak gdyby należał do niej czas całego świata. Pańska marynarka i koszula, wyprasowane, powiedziała.

Zgodnie ze złożoną poprzedniego dnia obietnicą samochód pojawił się przed domem o dziewiątej. Jérôme ubrany był cały na czarno, nawet barretina na jego głowie była czarna. Była też dziewczyna, ale została w samochodzie. Dzień dobry Jérôme, powiedział Jean-Baptiste i uścisnął mu rękę. Dzień dobry panu, Jérôme odpowiedział płaskim głosem. Pojedzie z nami moja dziewczyna, jeśli to panu nie wadzi. Ależ skąd, oczywiście, że nie, odpowiedział Jean-Baptiste, to w końcu twój samochód. Dzień dobry, powiedział do dziewczyny wsiadając i uścisnął jej dłoń. Dzień dobry panu. Jestem Claire, powiedziała. Jérôme obszedł samochód z przodu i wsiadł. Jechali bardzo wolno.

Msza odbyła się w kościele Église Saint-Étienne et Saint-Vincent w Estagel. Kościół był po brzegi wypchany ludźmi, tak samo jak ulica przed nim i parking obok. Zjawiło się cale miasteczko, tak samo jak Toutavel. La Rivière, choć stary, był lubiany i szanowany. Żegnamy jednego z najlepszych synów naszej ziemi, dumnego, że pochodził z tej małej, nieznanej części kraju. Jego praca, tak jak jego stosunek do ludzi, sprawiły, że wielu z nas kochało go, a wielu innym był bardzo drogi. Zawsze dzielił się wiedzą z każdym, kto chciał się od niego uczyć, a nauczyć się od niego można było bardzo wiele. Ja sam – ksiądz ciągnął dalej – otrzymałem od niego nie jedną, lecz wiele lekcji, danych bez wywyższania się – Patrick La Rivière był, z woli Boga, skromnym człowiekiem, który nigdy nie okazałby swojej wyższości. Jestem jedynie jednym z wielu – takich jak ja było o wiele więcej, tutaj i w Bordeaux. Pomódlmy się teraz.

Jean-Baptiste, stając na samym skraju kłębiącego się na ulicy tłumu, nigdy nie usłyszałby tych słów gdyby nie zamontowane na zewnątrz kościoła głośniki. Słuchając księdza zastanawiał się nad własnym odbiorem La Rivière i wspominał obiad w jego domu. Znał go, jak tylko mógł, ale właściwie nie znał go wcale. Spotkał go, na krótko, rozmawiał z nim, słuchał jego rad – ale to zbyt mało by go poznać. Ten człowiek miał swoje życie zanim się poznali, dobre i długie życie, wypełnione pracą, którą kochał. Miał żonę, którą kochał. Istniał ocean głębszy niż góry na granicy, którego Jean-Baptiste nigdy nie poznał. A mimo to ten okruch życia La Rivière który mu ofiarowano wystarczył, by zrozumiał, że strata jest doprawdy wielka.

Po mszy tłum rozstąpił się by zrobić przejście dla księdza i karawanu. Popłynął za nim jak czarna lawa, śpiewając w wąskich uliczkach uroczystą pieśń. Długo trwało nim wszyscy przecisnęli się przez bramę cmentarza. Miejsca nie starczyło dla wszystkich, większość ludzi stała na ulicy. Grób wykopano w połowie trzeciej alei. Jérôme i reszta rodziny stali nad wygłodniałą dziurą, i, bez jednego słowa patrzyli jak ksiądz odmawia ostatnią modlitwę, jak trumna opuszczana jest w ciemność i przykrywana ziemia. Jean-Baptiste stał obok nich, cały czas patrząc w dół. Kwiatów i wieńców było tyle, że przykryły grób jak góra. Procesja składających je ludzi wydawała się nie mieć końca. Jean-Baptiste położył swoje i chciał się usunąć, ale nie było to możliwe.

Później, powiedział do Jérôme, wróci sam do domu. Ludzie, których mijał patrzyli na niego i pozdrawiali go, na co odpowiadał takim samym pozdrowieniem. Gdyby tylko La Rivière mógł to zobaczyć, zawsze zapewniał go, że ta chwila w końcu nadejdzie.

Madame Lavigne przyszła jakieś dwie godziny po pogrzebie i zaczęła krzątać się w kuchni przygotowując mu lunch. Tym razem nie będzie to nic specjalnego i nie wrócę wieczorem, powiedziała mu poprzedniego wieczora, ale oczywiście zostawię panu coś na kolację. Oczywiście, to zrozumiałe, odpowiedział jej i siedział teraz nad talerzem zupy rybnej. Na wieczór miał przygotowanych kilka kanapek.

Jean-Baptiste poprosił Jérôme by ten przyszedł do niego i by poszli obejrzeć pola. Przez długo czas szli obok siebie bez słowa, jak gdyby wszystko zostało już powiedziane.

Nie znam cię, Jérôme – powiedział Jean-Baptiste – nie mieliśmy okazji pracować razem. La Rivière zapewniał mnie, że pracujesz ciężko, i że wiele już wiesz. Poprosił mnie, żebyś mógł przejąć po nim zarzadzanie, stopniowo i pod jego nadzorem. Powiedziałem, że się nad tym zastanowię. Nie miałem okazji mu odpowiedzieć.

– Jaka byłaby odpowiedź, proszę pana? – zapytał Jérôme.

To nie ma w tej chwili żadnego znaczenia. Jego nagłe odejście, tak nieoczekiwane i bolesne dla nas wszystkich, i to, że muszę zostać w Paryżu na jakiś czas, a może nawet na dłużej, sprawia, że potrzebuję ciebie, być może bardziej niż ty potrzebujesz teraz mnie. – Jean-Baptiste przerwał na chwilę, jak gdyby zbierał myśli lub poszukiwał odpowiedniejszego określenia, niż to, które mu się cisnęło na język. Będę z tobą szczery, to nie jest dla mnie komfortowa sytuacja i gdyby sprawy nie potoczyły się tak szybko szukałbym kogoś innego, kogoś bardziej przypominającego twojego dziadka gdy go pierwszy raz spotkałem. Byłoby to cholernie trudne, ale tak właśnie bym zrobił, gdybym mógł. Przed nami zbiory. Nie mam czasu szukać kogoś innego. Powierzę to wszystko tobie pod jednym warunkiem – Jean-Baptiste zaakcentował ostatnie słowa bardziej niż tego chciał – że wszystko będzie zrobione dokładnie tak samo, jakby zrobił to twój dziadek. Myślę, że lepiej będzie, jeśli wyjaśnimy to sobie teraz niż żebyśmy później mieli jakieś nieporozumienia.

Zgadzam się z panem. Dziękuję, że mi pan zaufał.

Gdy mówię wszystko, mam na myśli dosłownie wszystko, łącznie z cotygodniowymi raportami teraz i co dwa tygodnie po sezonie.

Rozumiem. Widziałem raporty dziadka. Wiem czego pan oczekuje.

To dobrze. Twój dziadek chciał, żebym kupił więcej ziemi, wspominał o polu przy drodze do Tautavel.

Znam to pole proszę pana. Byliśmy tam razem. To dobre pole. Należy do Starego Vilarda. Jest zbyt stary by się nim zajmować, a jego dzieci dawno już wyjechały. To dobre pole, powinien je pan kupić.

Dobrze, że je znasz. On cię zna?

Stary Vilard? No pewnie. Wszyscy mnie tu znają.

To nawet lepiej. Nie chcę, żebyś myślał, że w ciebie nie wierzę. Wręcz przeciwnie. Potrzebuję tylko trochę czasu zanim będę mógł ci zaufać tak, jak ufałem twojemu dziadkowi. Mam nadzieję, że to rozumiesz.

Żaden problem proszę pana. Wszystko jest jasne.

Naprawdę mam nadzieję, że to się uda. Jaki jest plan na jutro?

Będziemy sprawdzać grona, to pole i to obok Tautavel.

OK. Odwiedzimy też Starego Vilarda. Jakie duże jest jego pole?

Dwadzieścia osiem akrów. Duże.

 I… Sprzedaje całe czy na kawałki?

Całe. Wszystko razem.

OK. Pójdziemy tam.

Doszli do końca i, zygzakując po całym polu, wrócili do domu.

O której jutro?

O dziewiątej proszę pana.

Ilu?

Jérôme przez chwilę liczył na palcach.

Ośmiu, łącznie ze mną.

Świetnie. Widzimy się o dziewiątej.

Następnego dnia Jérôme zjawił się sam. Spotkali się przed domem i pojechali bezpośrednio na pole. Siedmiu ludzi czekało na nich siedząc na trawie przy zatoczce. Jako właściciel, a także dlatego, że miał nadzieję w przyszłości spędzać tu więcej czasu, Jean-Baptiste chciał poznać każdego kto dla niego pracował a przy okazji samemu nauczyć się ile tylko zdoła. Było tam dwóch pomocników (Gabriel Trottier, Jules Roche) i czterech (Jacque Valade, Laia Valade, Raphaël Moreau, Matthieu Segal) zbieraczy. Poza Jacque i Laia Valade, małżeństwem z Tautavel, wszyscy mieszkali w Estagel i byli zatrudnieni na pełen etat.

Pracowali do trzeciej po południu, sprawdzając kolor gron i szukając najmniejszych śladów wilgoci i grzybów, przycinając gałęzie tam, gdzie było to konieczne. O pierwszej, gdy słońce stało wysoko na niebie, zrobili przerwę na lunch i odpoczynek. Laia Valade zasnęła w cieniu i chrapała w najlepsze, jak gdyby zupełnie inna osoba, ukryta w tej chudej, cichej kobiecie, wyzwoliła się i odprawiała kazanie do drzewek. Jean-Baptiste leżał na plecach. Niebo w górze było szczęśliwie-niebieskie, bez najmniejszej choćby chmurki.

O drugiej wrócili do pracy a on, życząc wszystkim dobrego dnia, wrócił z Jérôme do samochodu. Jechali, pogrążeni przez większość drogi w milczeniu, prosto do Perpignan. Kilka minut po czwartej Jean-Baptiste, usadowiwszy się wygodnie w pociągu do Marsylii, zasnął.

error: Content is protected !!