Dom tępych noży 13

Dom tępych noży
Dla Marioli, bez której nic nie byłoby możliwe
Rozdział 13

Nawet jeśli nikogo innego nie było w domu, w naszym pokoju trzeba było być bardzo cicho.

Zaraz za drzwiami, po prawej, w kacie tkwił kaflowy piec. Środek pokoju wyznaczała ciemna plama stołu, przy którym straż pełniły cztery krzesła. Po lewej szafa na ciuchy, po prawej łóżko. Okno wychodziło na ulice, po której z rzadka przejeżdżał autobus – podobno kiedyś, dawno, był pomalowany na czerwono. Gdy ludzie wracali w kościoła albo z rynku, ich rozmowy słychać było tak wyraźnie, jakby siedzieli przy naszym stole.

Za każdym razem, kiedy ktoś z nas wychodził do kuchni albo ubikacji, albo na dwór, trzeba było zamykać pokój na klucz. Po cichu, żeby nikt nie usłyszał. Gdy wracałem ze szkoły, otwierałem drzwi do domu, wchodziłem do ogromnego, ciemnego korytarza i przez chwile nasłuchiwałem. Cisza była pozwoleniem na sięgniecie po ukryty za porcelanową figurką klucz i otworzenia drzwi do naszego pokoju. Dopiero wtedy byłem w naprawdę w domu i naprawdę bezpieczny.

Nad stołem, jak panna młoda, która popełniła samobójstwo, zwisał bezwładnie biały klosz lampy. Światło było słabe, ale wystarczało, żeby odrobić lekcje. Można się potem było gapić przez okno na ulicę albo rysować, albo spać. Dopóki matka nie wróciła z pracy z czworakami pełnymi parujących ziemniaków, schabowego i surówki z czerwonej kapusty, byłem panem tego miejsca, tego bezpiecznego azylu, tego więzienia, które miałem zakaz opuszczać.

Zimą w kącie stała choinka z kolorowymi bombkami i włosiem, a pokój wypełniał zapach ściętego drzewka. Latem okno było najczęściej otwarte, a wtedy kurz z ulicy wciskał się do środka za każdym razem, gdy ulicą przejeżdżał autobus. Lata wtedy były jasne i ciepłe, długie niczym warkocz tamtej dziewczyny, która widziałem tylko raz i nigdy nie poznałem.

Czasem wyskakiwałem przez okno na ulicę – mieszkaliśmy na parterze więc to nic takiego – i od razu leciałam albo na podwórko, albo na druga stronę ulicy, za szkolę, gdzie przy rozwalonych klatkach na nutrie chłopaki z czwartej i piątej jarali podkradzione starym szlugi. Dla mnie, wtedy zaledwie pierwszaka, byli dorośli. Przeklinali jak dorośli. Mówili o rzeczach, które mi nie mówiły nic. Słuchałem ich jakbym słuchał ojca. Z tą różnicą, że oni byli.

Na podwórku nawet jeśli nie było nikogo, to był trzepak, a to już coś. Można było wisieć z głową w dół albo po prostu siedzieć na rurze tak długo, aż ktoś nie przyszedł. A jak przyszedł ktoś, to zaraz przyszedł ktoś inny, a potem jeszcze jeden i jeszcze. Aż w końcu nie było miejsca na trzepaku i wielkim wrzaskiem, jak wrony z dachu, podrywaliśmy się z niego i pędziliśmy gdzie nas akurat poniosło.

Za trzepakiem nie było już nic, tylko działki pełne agrestu i porzeczek, które rozpływały się ustach, ale trzeba było być szybkim, to właściciele nie spali.

Za działkami nie było już zupełnie nic, jeśli nie liczyć piachu, no i tego starego bunkra. Właściwie to i on składał się z większości z piachu, tak go zasypało. Kiedyś bawiliśmy się tam prawie codziennie, strzelaliśmy do Niemców z wyimaginowanych pepeszy i armat, z drewnianych karabinów, z czego kto tam miał pod ręka. Całkiem jak w powstaniu Warszawskim. Tyle tylko, że od kiedy Warszawska bitwa zeszła na nic, dorośli nabrali wódki w usta, więc my nic nie wiedzieliśmy o niej nic. Któregoś późnego wieczoru, po całym dniu zajadłego bronienia naszych granic przed zdradzieckim najeźdźcą, wypełzliśmy wreszcie, umorusani od stop do głów, czarni jak święta ziemia, zmęczeni, ale zwycięscy – i nawet jakiś psiak się czasami zmalał, jak w prawdziwej załodze. Przemek został w bunkrze bo znalazł granat i chciał go dobrze obejrzeć, a do domu zabrać nie mógł. Musieliśmy być już gdzieś na działkach, gdy usłyszeliśmy ten grzmot, ciężki, jakby spod ziemi, i dopiero rano dowiedzieliśmy się, że Przemek znalazł nie tylko granat, ale i zawleczkę i jak za dotknięciem magicznej różdżki albo jednej kreski zaczarowanego ołówka przeniósł się do innego domu, gdzie nie jest się głodnym i ani ojciec ani nikt inny nie bije.

Kiedyś, też latem, zamiast pójść na trzepak albo do szkoły, zostałem na ulicy. Poszedłem w stronę kościoła, a to znaczy, że nie mogłem mieć jeszcze 12 lat. Szedłem tak aż do przystanku autobusowego. Nie pamiętam ile musiałem czekać, pewnie niedługo skoro mi się nie znudziło. Autobus przyjechał, drzwi się otworzyły i wysiadły z nich szerokie baby z torbami pełnymi zakupów z rynku. Te, co czekały ze mną, wsiadły. Wyglądało to na coś w rodzaju zmiany warty autobusowej. Gdy tylko drzwi się zamknęły skoczyłem za autobus i chwyciłem się tylnego zderzaka. Skrzypnęło, z rury wydechowej buchnął czarny dym, i autobus ruszył, a ja z nim, z nogami podkurczonymi aż pod nos. Śmigaliśmy tak przez miasto, wiatr tańczył mi we włosach, jacyś ludzie zatrzymali się i coś krzyczeli pokazując w moją stronę, z pewnością żałując, że w tej chwili nie są mną. Tak musiał się czuć Winnetou gdy na swoim rumaku gnał przez prerię, wolny od bladych twarzy.

Bardzo trudno jest to wszystko wytłumaczyć. Nidy nie poznałem szefa mojej mamy więc nie miałem okazji zapytać, dlaczego właśnie tamtego dnia pozwolił jej wyjść z pracy wcześniej. Nigdy też nie dowiedziałem się, dlaczego nie poszła jak zwykle najpierw po obiad ale wróciła od razu do domu. Nie mam też pojęcia, dlaczego zamiast zamknąć okno postanowiła wystawić twarz na odległe o 150 milionów kilometrów słonce i znacznie bliższy kurz ulicy.

To właśnie wtedy mnie zobaczyła – uczepionego zderzaka jak makatka matki, z podkurczonymi nogami, o twarzy czerwonej z wysiłku, nielegalnie ujeżdżającego stalowego ogiera Miejskiej Komunikacji Autobusowej.

Nie odkryto przede mną prawdy o żadnej z tym rzeczy. Odkryto za to przede mną zupełnie inną, być można znacznie ważniejszą prawdę. Dowiedziałem się jak długo i intensywnie boli trzydzieści razów na tyłek. Choć minęło wiele lat, tamtego pięknego popołudnia zaczęła się w moim życiu trwająca do dziś epoka braku zaufania do cienkiego, czarnego sznura od żelazka.

Nawet jeśli nikogo innego nie było w domu, w naszym pokoju trzeba było się zachowywać bardzo cicho. Pod żadnym pozorem nie wolno było włączać radia, telewizora, krzyczeć, biegać, zapraszać kolegów ani w ogóle robić niczego, co mogło sprawić, że śpiący za ścianą, dziadek się obudził. Wracał do domu nad ranem, gdy ja jeszcze spałem albo gdy już byłem w szkole, więc w tygodniu właściwie go nie widywałem. Tamtego dnia musiałem chyba bardzo zatęsknić za jego widokiem, bo złamałem najświętsze, wyryte niewidzialnymi literami ponad wszystkimi innymi przykazanie – i otworzyłem drzwi.

Korytarz był przepastny i ciemny, jak jaskinia. Drzwi do kuchni były uchylone i skradając się obok zobaczyłem, że na drugim jej końcu, w ciszy, przy białym, malowanym grubo olejną stole, siedzi najlepsza istota znanego mi świata – obramowana jasnym światłem popołudnia, wpatrzona w nicość podwórza za oknem, najlepsza na świecie babcia.

Najciszej jak umiałem, zrobiłem kolejne dwa, może trzy kroki – i stanąłem przed zamkniętymi drzwiami sypialni dziadków. Klamka była zimna. Powoli, jak tylko najwolniej mogłem, otworzyłem drzwi.

Zaciągnięte zasłony prawie nie przepuszczały światła. Stałem w progu aż moje oczy przywykły do mroku i zaczęły rozpoznawać – najpierw stolik, potem radio, szafka, łóżko, obraz nad łóżkiem. Dalej lóżko babci, szafka na telewizor. Cisza jak w poniedziałek rano w kościele.

Na łóżku, w butach, w pochlapanej błotem marynarce, z rękami zwisającymi po obu stronach jak utrącone skrzydła, leżał mój dziadek, krew przed moja krwią. W tej nigdy niepranej pościeli, w tym śmierdzącym barłogu, na brzuchu, jak głaz, po kolejnym dniu i kolejnej nocy pijaństwa z najlepszymi kumplami na świecie, których właśnie poznał. Śmierdzący szczyną, wódą i grubymi, kwaśnymi ogórami, z zaschniętą krwią na policzku – spal jak głaz, jak walec na postoju, w ciszy własnego terroru, mój biedny dziadek, wypluty z wnętrza własnego wieloryba, zmęczony jak ruska kurwa w Istambule.

error: Content is protected !!